Po przyjeździe do Polski, pierwsze, co należało zrobić, to znaleźć dobrego fizjoterapeutę dla Asi. Nie szukaliśmy daleko, po prostu zdaliśmy się na poleconą przez Ola siostrę, panią Kasię. Początkowo przyjeżdżała do nas do domu, później my do jej gabinetu. Pani Kasia wzięła się ostro za Asię. Już od pierwszego spotkania wiedziała w czym leży problem. Aśka darła się w niebogłosy. Pani Kasia nie popuszczała jej, ale w tym wszystkim była też dla niej bardzo czuła. Ta nasza homeostaza trwa już trzy lata. Drugą poleconą osobą była pani Maria z Żor. Jeździliśmy do niej dwa razy w tygodniu. Łączyła dwie metody: Bobath i Cranialną. Trzecim miejscem gdzie jeździliśmy na fizjoterapię był Ośrodek Wczesnej Interwecji w Mikołowie. Dobrze się złożyło, gdyż terapią objęła Asię pani Kasia (ta sama, do której jeździliśmy prywatnie).
Drugą rzeczą do załatwienia było znalezienie prowadzącego neurologa. Pierwsza osoba, polecona jako świetny specjalista, krajowy konsultant ds. neurologii dziecięcej, okazała się totalną pomyłką. Wiem, że kiedyś pani ta pomogła wielu dzieciom. Podejście jej do Asi było tragiczne, przedmiotowe, bezosobowe i bezimienne. Dla nas też nie była zbyt miła. Od razu zanegowała leczenie angielskich lekarzy i bez jakichkolwiek badań chciała zmienić Asi leki (które wiem, że w tamtym czasie byłyby niemożliwe do podania). Tak bardzo wierzyliśmy w tę lekarkę, a tu taki zawód. Nawet za bardzo nie chciała dowiedzieć się jakie Asi robiono badania i jakie są konsekwencje jej choroby. Musiałam jej te wszystkie informacje wciskać na siłę. W trakcie rozmowy zapominała o tym, co wcześniej powiedziałam (jak się okazało była chora na Alzheimera, tylko dlaczego nadal pozwalano jej leczyć???). W trakcie, kiedy my opowiadaliśmy historię Asi, jej pielęgniarka za naszymi plecami (czyt. dosłownie) wypisywała recepty dla stojących w drzwiach pacjentów, którzy natomiast dokonywali zapłaty za tę usługę ponad naszymi głowami. Pod koniec wizyty, gdy skończyła mówić (a mówiła niewiele), dodała "No i trzeba jeszcze zapłacić". To nas poraziło! Jak tak można?! Wyszliśmy odarci z wszelkiej nadziei, która na szczęście powróciła (powiedzmy, że powróciła) przy wizycie u kolejnego neurologa. Pani doktor Katarzyna Wojaczyńska-Stanek zaskoczyła nas swoją wiedzą. W rozpoznawaniu diagnozy szła tym samym tropem, co angielscy lekarze. Była zbudowana ich diagnostyką. Przestrzegano nas przed jej szorstkością oraz tym, że mówi prosto z mostu jak wygląda sytuacja dziecka i jakie są rokowania (zazwyczaj najgorsza z możliwych wersji). To nie jest dobra metoda, zwłaszcza że nierzadko rodzice dzieci ledwo się trzymają. Ale nas potraktowała wyjątkowo przyjaźnie. Rozmawialiśmy bez pośpiechu półtorej godziny. Bardzo przejęła się naszym przypadkiem. Oczywiście nowej diagnozy nie postawiła, ale potwierdziła to, do czego doszli lekarze w Anglii, że to najprawdopodobniej był wirus grypy.
I trzecią rzeczą, jaką zaraz po przyjeździe starałam się załatwić było znalezienie dobrego okulisty i terapeutów od wzroku. Już nie pamiętam jak się o nich dowiedziałam, chyba ze strony internetowej jakiegoś dziecka. Regionalna Fundacja Pomocy Niewidomym z Chorzowa zajmuje się nie tylko stymulacją wzroku, ale i fizjoterapią, logoterapią, psychoterapią, terapią przez muzykę, z końmi, psami itp. Nasze regularne spotkania mieliśmy rozpocząć od 1 września. Terapeuci mieli do nas przyjeżdżać w każdy poniedziałek. Okulistą Fundacji okazał się być jeden z najlepszych lekarzy na Śląsku. Doktor Pojda w czasie wizyty potwierdził angielską diagnostykę: oko zdrowe, nerw przewodzi, problem w mózgu, ale od tego jest terapia i ...czas.
I tak przebrnęliśmy przez to, co najważniejsze było zaraz po powrocie do kraju. Nie było tak łatwo, ale na szczęście z sukcesem. Obecnie jesteśmy studnią wiedzy na ten temat, ale na pewno o wielu rzeczach, terapiach jeszcze nie mamy pojęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz