Ten blog będzie o nadziei, która pozwala żyć, która pomimo ran zadanych przez los podnosi i każe iść przed siebie. Ten blog będzie o rodzinie, której coś cennego zostało zabrane w Boże Narodzenie, ale też coś zostało podarowane. To będzie historia małych cudów.
"Nie płacz w liście nie pisz, że los Ciebie kopnął nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia Kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno Odetchnij, popatrz Spadają z obłoków małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju i zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz" ks. Jan Twardowski
Niech słowa Dalajlamy będą dla Was, moi drodzy czytelnicy, prezentem, za wspólny rok i postanowieniem na następny. Uczyńcie ten czas wart przeżycia...
Dalajlama, zapytany o to, co najbardziej zadziwia go w ludzkości, odpowiedział:
"Człowiek. Ponieważ poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze. Następnie poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości; w rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak na prawdę nie żyjąc".
Ceny biletów w tanich liniach lotniczych sprawiły, że postanowiliśmy na święta pozostać w Anglii... 1000 funtów za naszą czteroosobową rodzinę to zdecydowanie za dużo! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Był czas na odpoczynek, naukę i pracę - to w przypadku Olka, oraz na spokojne przygotowanie Wigilii. Nie byliśmy sami... co więcej, było rodzinnie... Te szczególne dni spędziliśmy z kuzynem Olka, jego żoną i synkiem. Było z kim pośpiewać kolędy i była możliwość uczestniczenia w Pasterce...
No właśnie... Pasterka...
Obawiałam się, że w czasie Mszy Świętej zaczną powracać wspomnienia...
Nasz "kościół odnaleziony", o którym szczegółowo napiszę w innym poście, sprawił, że po raz pierwszy moje myśli były daleko od tamtych wydarzeń. Urzeczona atmosferą, zapachem i doniosłością katedry oraz tym, że poproszono nas o zajęcie miejsc przy prezbiterium, sprawiło nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, co się działo wokół mnie. Mszę celebrował biskup, już dawno nie słyszałam tak ciepłego głosu i tak zrozumiałego angielskiego...miód dla uszu... a wszystko to uświetniał śpiewem chór. Modliłam się przez samo słuchanie... coś przepięknego. Człowiek ani się nie obejrzał, a już żegnał się w krużganku kościoła z biskupem, który każdemu z osobna składał życzenia...
Kolejne Święta Bożego Narodzenia zbliżają się, właściwie to pozostało już tylko kilka dni... Tutaj jakoś dziwnie, sklepy przystrojone od połowy października, w domach choinki od początku Adwentu (w kościołach też), brak rorat, brat śniegu, brak tej całej atmosfery... Człowiek chyba zawsze będzie tęsknił do świąt, do Wigilii tych ze swojego rodzinnego domu... To bardzo utrudnia przygotowanie się na to ważne Pańskie Narodzenie. Na dodatek wspomnienia wracają jak bumerang, ale tak chyba już pozostanie do końca... to wspomnienie wigilijnego błąkania się po obcym mieście w oczekiwaniu na przebudzenie się Asi, na diagnozę, na cokolwiek, co da jakąś odpowiedź...
Mijają cztery lata, od tego czasu wiele się zmieniło... Każdy, kto widzi Asię po długim czasie niewidzenia, jest w szoku. Zrobiła taki postęp, na jaki polscy lekarze raczej nie dawali nam nadziei... Widzi, słyszy, chodzi (krzywo, chwiejnie, ale chodzi), czasami sylabizuje, ale nadal nie komunikuje się, nie rozmawia, nie bawi tak jak powinna... jest jeszcze tyle do zrobienia... a jeszcze więcej do wymodlenia. Święty Ignacy powiedział: "Rób tak, jakby wszystko zależało od ciebie, i ufaj tak, jakby wszystko zależało od Boga". To też staram się, jak tylko mogę, realizować...
A dziś nad ranem ponownie odwiedziła mnie nadzieja... śniło mi się, że biegłam z Asią trzymając ją za rękę...
Choć Anglia nadal zielona, to niestety ciepłe jesienne dni pozostają już tylko w naszych wspomnieniach... a szkoda, bo Hanusia uwielbia te nasze wypady do pobliskiego parku, gdzie jest tyle jeszcze do odkrycia. Ale nadchodzi zima i może spadnie choć odrobina śniegu, bo jest tu gdzie jeździć na sankach...a sanki już czekają...
Nasz piękny olbrzymi park
Zbieranie owoców z bardzo starego cisu
Prezentacja znaleziska
Kolejne znalezisko, miniaturowe jabłuszko i tyle radości
Czy to nie dobre miejsce dla tego maleńkiego skarbu?
Dartmoor Park chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać... Nie wiem, czy jest to spowodowane jego dziczą, czy raczej jego przestrzenią. Miejsce to jest niesamowite, potrafi zaprzeć dech w piersiach. Dla dzieci dodatkową rozrywką są pasące się krowy, dzikie konie podchodzące do turystów na wyciągnięcie ręki oraz wszędobylskie barany (nieco inne od tych naszych polskich - tutejsze mają czarne łby i białą resztę ciała).
Była piękna jesienna niedziela, więc w drodze do Exeter postanowiliśmy zatrzymać się by zdobyć jakiś szczyt. Udało się!!! Asi oczywiście trzeba było trochę pomóc: za rączkę, na rękach i na barana. Zwłaszcza to ostatnie jej się podobało...
A Hania jak to ona, biegała jak szalona, choć nie obyło się bez próśb o niesienie, ale mama była nieugięta... Niech chodzi sama, a co, w inny sposób nie pokocha wędrówek (które już dla niej zaplanowałam).
Nie wiem, jak się nazywał zdobyty przez nas szczyt, muszę to sprawdzić, ale następny to będzie ten, który widać za Hanią na poniższym zdjęciu.
Asia była bardzo zadowolona z tego naszego spaceru. Kto by nie był... takie widoki to tylko ona miała...
Sporo było tam kamieni i Hania na każdym chciała mieć zdjęcie...
Niestety, zdjęcia nie są w stanie przekazać tej przestrzeni jaka tam jest.
Jeśli będziecie w pobliżu, koniecznie przejedźcie się przez Dartmoor...
Jak to dobrze jest być odwiedzanym przez bliskich... zwłaszcza przez najbliższych, czyli rodziców. Moi nie czekali zbyt długo, ledwo zdążyliśmy kupić sofy... Przyjechali na tydzień, w połowie października. Dziewczynki były przeszczęśliwe, zwłaszcza Hania, która ich uwielbia, a za dziadziem to po prostu szaleje. Dla nas to też była odskocznia od nas samych.
A jak się ma gości z Polski, to wiadomo... trzeba mieć pustą zamrażarkę, by pomieścić prezenty czyli robione przez dziadka szyneczki i kiełbasy. Starczy tego do Bożego Narodzenia (co najmniej).
Dzień zaczynaliśmy od wysłuchania jak dziadzio, będąc w jeszcze w łóżku, opowiada Hani nieco zmodyfikowaną wersję Czerwonego Kapturka i swoje sny. Potem śniadanko i wyprawa na plac zabaw, do parku, do centrum miasta i nad morze. Jako, że moi rodzice bywali już w Anglii (pod czas naszego pobytu w Exeter) i widzieli prawie wszystko w okolicy, postanowiliśmy skupić się na zwykłym przebywaniu ze sobą, choć oczywiście nie zabrakło wycieczek, w tym obowiązkowej do Truro.
Dziadzio tłumaczy zjawisko cienia. Hania jak zawsze, słucha szybko...
Dziadzio Romcio na tle Plymouth
Hania z babcią Basią
Hania była przeszczęśliwa w czasie odwiedzin babci i dziadzia
Głowacze...
Mój nowy nabytek, prezent od rodziców. Teraz moje okno jest najładniejsze na całej ulicy.
Jak tradycja to tradycja. Nie ma, że Anglia! Szóstego grudnia do wszystkich grzecznych dzieci przychodzi Święty Mikołaj. Tego chłodnego wieczoru odnalazł również i naszą rodzinkę. A przyjechał, jak wiadomo, z dalekiej Laponii (kiedyś go tam odwiedzimy, może za jakieś 2-3 lata sami wybierzemy się do niego). Hania sama "napisała" do niego piękny list a przez ostatnie dwa dni grzecznie wyczekiwała. Dzieci jak chcą to potrafią, argument "na Mikołaja" by były grzeczne działa zawsze. I zadziwiająco szybko, nie trzeba powtarzać. Późnym wieczorem na Mikołaja wyczekiwaliśmy razem z Gabi, Robertem i Wiktorem. Nie ma to jak obecność przyjaciół w tak ważnej dla wszystkich dzieci chwili. W końcu pojawił się, w wielkim workiem (Royal Mail) pełnym prezentów. Hania była bardzo onieśmielona, można by rzec, że troszkę przestraszona (choć sama zaprzeczała). Asia natomiast była bardzo spokojna i grzecznie siedziała w fotelu. Mikołaj zadbał, by każdy dostał jakiś upominek. Po czym pożegnał się i poszedł do kolejnych dzieci...
Nasz ukochany Święty Mikołaj
Wcześniej, wiedząc, że wieczorem będziemy mieć wyjątkowego gościa, Hania przyozdobiła ciasto, zjadając przy okazji trochę dekoracji.
Ciasto dla Świętego Mikołaja
Efekt końcowy
Asia spokojna i grzeczna, bardzo zadowolona z prezentu
Hania stała się nagle taka małomówna, ale... dwa wierszyki wyrecytowała!
Szczęśliwa, ze swoimi prezentami: misiem i najprawdziwszym pieskiem Obim
Wybierając dom pod wynajem czy kupno, bierze się pod uwagę m.in. dzielnicę, jej wygląd, ludzi którzy tam mieszkają, odległość do centrum, szkoły, przedszkola, kościoła, przystanku autobusowego, sklepu... Młode mamy biorą również pod uwagę obecność placu zabaw, co wierzcie mi, bardzo ułatwia życie z maluchami. W Anglii jest ten plus, że placów zabaw nie brakuje. Są różne, mniejsze większe, takie najzwyklejsze, ale również i bardzo pomysłowe, wspomagające rozwój dzieci. Więc zaraz po przeprowadzce, postanowiłam z dziewczynkami odnaleźć i posprawdzać okoliczne place zabaw. Najbliższy - jakieś 100m od nas, Hania zachwycała się wszystkim, a Asia jak to ona, woli chodzić swoimi drogami... Niestety huśtawki były na nią za niskie i nie podobało jej się. Następny plac zabaw odkryłyśmy w największym parku w Plymouth, jakieś 15 minut od naszego domu. Piękny, olbrzymi, z wieloma atrakcjami: http://www.plymouth.gov.uk/homepage/leisureandtourism/parksgardensandopenspaces/centralpark/sevencontinentsplayground.htm
Hania chciała wypróbować dosłownie wszystko, Asi wystarczało leżenie na miękkiej powierzchni.
Nasz ulubiony nie należy do największych, ale jest blisko (tylko 5 min. spacerkiem) i jest nietypowy... z wielu atrakcji mogą korzystać również rodzice. Huśtawki są duże i bardzo podobają się Asi. Sami zobaczcie jak fajnie mamy.
Popisy Hanusi
Ulubiona atrakcja Hani
Asia w akcji
Hania robi deszcz
"Halo, to ja"
Hania musi wszystko przetestować
Więcej spalamy niż jemy i dlatego czasami musimy trzymać spodnie by nie spadły...
Dzisiaj przypinamy czerwone wstążeczki jako wyrażenie naszej solidarności z chorymi na AIDS i zarażonymi wirusem HIV. Ja natomiast postanowiłam napisać co nieco o innym kolorze wstążeczki.
Akcja "Różowa Wstążeczka" ma długą historię. W Polsce od kilku lat jest o niej dosyć głośno, choć pewnie nadal znajdzie się sporo osób, które nie będą wiedziały o co w tej akcji chodzi.
Nowotwory złośliwe sutka są najczęstszymi nowotworami u kobiet. W Polsce notuje się prawie 10 000 nowych przypadków rocznie. Oznacza to, że każdego roku zachoruje 30 kobiet na 100 000. Czy to dużo? Nie wiem, mówimy to o zachorowalności. Umieralność na raka piersi rośnie w tempie 1.6% rocznie. Głównym problemem jest to, że jest on wykrywany za późno. Za przypadki "wczesne" uznaje się zmiany poniżej 0,5 cm!!! A takie są raczej nie wykrywane w samobadaniu... Miałam okazję się o tym przekonać w liceum, w którym pracowałam jako szkolny pedagog. Każdego roku wraz z pielęgniarką organizowałyśmy zajęcia w klasach maturalnych na temat profilaktyki raka piersi. Na zajęcia te sanepid pożyczał nam sztuczną pierś, do której wkładało się różnej wielkości guzy, a następnie każdy próbował je odnaleźć metodą samobadania. Było ciężko, prawie niemożliwie do odnalezienia tych najmniejszych.
Jak wiadomo, ciąża i karmienie zmieniają wygląd piersi, więc po urodzeniu Hanki postanowiłam poprosić mojego, dodam, że bardzo dobrego ginekologa o zbadanie piersi. Jak wielkie było moje zdziwieniem gdy odpowiedział mi, że jeśli chcę, to możemy "się pogłaskać"... w swoim życiu zbagatelizowałby dwa bardzo zaawansowane raki, ale na szczęście jego lekarska intuicja nakazała skierować pacjentki na specjalistyczne badania. Uświadomił mi, że owszem "samobadanie" jest wskazane, ale że niestety czasem usypia sumienie, no bo przecież "się badam" to po co inne badania, a poza tym nie da się wyczuć palcami guza wielkości 2 czy 5 mm, a tylko wykrycie takich daje największe szanse na wyleczenie. Spotkanie to dało mi sporo do myślenia, więc udałam się do poradni chorób piersi w Mikołowie. A tam, niestety, dały znać o sobie polskie realia. USG piersi płatne, terminy od zaraz, z NFZu brak, może za pół roku, no chyba że pilne ze skierowaniem. No to udałam się do lekarza, wyjaśniłam, że to na zlecenie ginekologa i ze skierowaniem udałam się z powrotem, a tam wyśmiali mnie... bo nie ma napisane, że pilne, więc nie ważne! Zrobiłam taką awanturę przy innych pacjentkach i stwierdziłam, że już tam nie wrócę... Postanowiłam skorzystać z polecenia mojego ginekologa i udać się do dr Zbigniewa Smyły w Tychach. Fizjoterapeutka mojej Asi potwierdziła, że jest to bardzo dobry lekarz więc z pełnym zaufaniem udałam się do niego. W czasie badania nie spieszył się... wykonał bardzo dokładne USG i okazało się, że rewelacyjnie nie jest, bo jest niestety echo skanu nie do końca jest prawidłowe. Badanie należało powtórzyć za około 3 miesiące, a że wyjeżdżaliśmy do Anglii, zrobiłam je już po dwóch. Okazało się, że w jednej piersi nadal jest coś nie tak. Wykonał biopsję. Po kilku dniach były wyniki. Wszystko w porządku. Zmiana była w ogóle niewyczuwalna a USG wykryło, że była wielkości 12mm! Doktor Smyła potwierdził, że nie jest się w stanie wykryć palcami tak niewielkich zmian, zwłaszcza u kobiet uprawiających regularnie jakiś sport czy fitness. Jedynym wyjściem jest wykonywanie USG, najlepiej raz w roku.
Dziewczyny, noszenie różowej wstążeczki, czy wypisywanie tych zabawnych komentarzy na facebooku w żaden sposób nie uchroni was przed rakiem piersi. Solidarność z chorymi kobietami jest piękna, ale zróbcie też coś dla siebie samej. Przebadajcie się u dobrego lekarza...proszę. Panowie dbajcie o swoje ukochane kobiety: partnerki, żony, mamy, siostry, córki, wnuczki, przyjaciółki. Wyślijcie te młodsze na USG, a starsze na mammografię. Zróbcie to ze zwykłej troski...proszę.
Po małym przerywniku (najbardziej aktualnym, czyli radości z nieobecności napadów u Asi, wracam, by nadrobić ostatnie miesiące. Już niewiele pozostało...
Skończyłam na pakowaniu... Już większość rzeczy była w piwnicy, również i te rzeczy, które chcieliśmy zabrać ze sobą. Było tego tak dużo, że już wtedy wiedziałam, że nie weźmiemy wszystkiego, ale co tam... resztę można Przecież dokupić. W pakowaniu bardzo pomogło mi Asi przedszkole... tak wiem, brzmi to dziwnie..., ale po wakacjach wszyscy tak się za nią stęsknili, a na dodatek, wiedzieli, że wyjeżdżamy, że chcieli ją mieć przy sobie do samego końca. Oj, jak bardzo mi to pomogło. Asia na widok przedszkola tak bardzo się cieszyła i była zupełnie inna, chciała współpracować, była pogodna, nie marudziła... czyżby delfiny? Kto tam wie? Nieważne... podczas gdy Olo jeździł i załatwiał masę innych formalności, ja nas pakowałam... i pakowałam i pakowałam... i sprzątałam. I wszystko byłoby OK gdyby nie telefon z Anglii - na dzień przed naszym wyjazdem. Otóż szanowny właściciel domu, który mieliśmy wynajmować, rozmyślił się i wycofał ofertę... Z agencji przepraszali nas, zapewniali, że wcześniej im się to nie zdarzyło, że to bardzo nie fair, że gość zapłaci karę (im a nie nam, kurcze, a to myśmy w końcu najbardziej na tym stracili). No tak, nie możemy mieć w życiu za łatwo!!! Cóż było robić, siadłam przed internetem i sprawdzałam oferty, które wcześniej zapisałam jako atrakcyjne. Olo dzwonił i dzwonił i kurka wodna, albo nieaktualne, albo brali nam to inni sprzed nosa. Mamy problem, jednym słowem... Czekaliśmy na ten wyjazd 3 lata. Po drodze gromadziły nam się problemy, my je rozwiązywaliśmy, i mało tego, zawsze na tym wychodziliśmy lepiej, więc stwierdziliśmy, że może lepiej, że teraz tak się stało, a nie po dwóch miesiącach mieszkania... Będzie dobrze, na pewno, tylko czemu za każdym razem jakoś tak mamy po górkę? Nieważne, mamy przyjaciół, mamy gdzie mieszkać, więc jakoś to będzie. Człowiek zawsze jakoś może sobie to wszystko wytłumaczyć...
Ale jak dla mnie to już było za dużo... dostałam reisefieber w postaci jednodniowej depresji... łzy lały się strumieniami... ale o szczegółach nie ma co pisać, bo po co? Nic ciekawego. Wylało się oczami i przeszło!
Wyjechaliśmy bez pośpiechu (garnki się nie zmieściły...;-)) )... bez pośpiechu tzn. ok 10:00, jakoś tak ostatnio nie naciskaliśmy na czas, po prostu jak wyjdzie, tak wyjdzie. Do granicy z Niemcami jakieś 3h a potem sruuuu. A4 to fajne auto, ale niemiecka A4 jeszcze fajniejsza - ta autostrada robi wrażenie... (nasz odcinek do granicy też super, ale tam mają 3 pasy, betonowe, coś pięknego). Przez Niemcy się jedzie i jedzie i jedzie, i czasem można pobłądzić, nawet z GPSem..., a potem była Belgia. Słońce zaszło i jechało się trudniej. Plusem w Belgii jest to, że mają oświetlone autostrady. A potem w końcu Francja... Do motelu (tu polecam najzwyklejszy Formula 1 - tanie i na jedną noc spokojnie wystarcza - 30-40 euro za pokój) dojechaliśmy ok 1 w nocy, było ciężko, ale w końcu się udało. A rankiem śniadanko i dawaj godzinka do Calais na prom. Tu frajdę miała Hania, bo całe wakacje oglądała Bolka i Lolka ("W 80 dni dookoła świata"), a oni tam płynęli takim promem... Dwie godzinki i już Anglia, znane drogi, zabudowania itp. Wieczorem dojechaliśmy w końcu do Truro...
No, ale to nie koniec historii z przeprowadzką... Jeździliśmy do Plymouth oglądać domki i mieszkania... tragedia. Jak jeszcze dwa tygodnie wcześniej było w czym wybierać, tak teraz, pożal się Panie Boże... A to śmierdzące, a to wstrętna okolica, a to ogrzewanie na prąd, a to za małe, a to brudne... ręce opadały... Jak już coś fajnego się pojawiało, to za moment już było nieaktualne... co za pech! No ale wiedzieliśmy, że przecież w końcu coś musi się znaleźć! I się znalazł domek: ładny (powiedzmy, że ładny), duży (z trzema duuuużymiiii sypialniami), czysty (przecież nie będę się czepiać), nowy (kilka lat więc nówka, co tu gadać), ekonomiczny ( super ekonomiczny!!!), o dobrej lokalizacji (jak się w praniu okazało, w bardzo dobrej likalizacji: park, kościół, sklep, do centrum na nogach 30-40 min.), z miejscem parkingowym (każdy posiadacz auta wie jak jest to ważne), z ogródkiem (takim angielskim, ale kawałek trawki jest, i grilla zrobić można). Jak go oglądnęliśmy, stwierdziliśmy, że rezerwujemy... już byliśmy zmęczeni szukaniem i oglądaniem. Ale jak to w Anglii, swoje trzeba odczekać. Agencja musiała wszystko przygotować, sprawdzić więc jeszcze tydzień pomieszkaliśmy u Gabi i Roberta... (a było nam u nich bardzo dobrze i bardzo smacznie).
W końcu nadszedł ten dzień, dostaliśmy klucze, przewieźliśmy nasze rzeczy i zamieszkaliśmy w naszym "nowym domku". Nie żeby było pięknie od samego początku, kilka nocy musieliśmy przespać na podłodze, a posiłki konsumować przy dziecięcym stoliku, siedząc na pudłach z książkami, ale w końcu od czego jest IKEA??? I od czego jest żona... szkoda, że nie zrobiłam kilku zdjęć, bo pewnie nie wszyscy uwierzą, ale sama poskręcałam wszystkie meble, niczego nie zabrakło i nic nie zostało, do tej pory żadna komoda się nie przewróciła czy zarwała... a teraz, jak już mamy stół, krzesła, sofy jest super! Zapraszamy!!!
Tak sobie kiedyś marzyłam o takim dniu..., zastanawiałam się, czy kiedykolwiek nastąpi... Życie wiele razy nas zaskakiwało, niestety również negatywnie, więc zaczęliśmy z rezerwą podchodzić do naszych oczekiwań względem Asi, patrząc jednak nieustannie w stronę światełka w tunelu.
I stało się!!!
Dzisiaj mija rok, od kiedy Asia nie ma napadów (prawie rok, bo jakiś taki jeden słabiutki przyplątał się w Wielką Środę, ale ten się nie liczy...) I choć nie ma tortu ani gości (zawsze ktoś może jeszcze do nas wpaść), to nasze serca dziś świętują. Mało tego, Asia przed chwilą powiedziała "mama"... tak długo nie wypowiadała tego słowa, więc tym większa ta nasza radość. Ale tak to już z nią mamy, coś jest, potem zanika, aby w najmniej oczekiwanym momencie powrócić.
Po powrocie z delfinoterapii się zaczęło... Przeprowadzka...
Pojechaliśmy z Olem do Anglii, aby znaleźć jakieś lokum dla nas. Już dłuższy czas śledziłam tamtejszy rynek nieruchomości, a że nie udało nam się sprzedać domu, szukaliśmy czegoś do wynajęcia. Miałam kilka ofert znalezionych w internacie, ale co z tego, że ładnie coś na zdjęciu wygląda. W przypadku Anglii, trzeba wejść, powąchać, pooglądać, sprawdzić jakie okna, ogrzewanie, okolica...
Plymouth nie znaliśmy, więc tak na prawdę nie wiedzieliśmy, które dzielnice byłyby dla nas bardziej odpowiednie. Wcześniej sprawdziłam umiejscowienie szkół specjalnych i wyszło, że raczej musimy szukać na północny zachód od centrum - więc sprawa załatwiona. W grę wchodziło przynajmniej 2-double bedroom flat/house... to znaczy z dwoma odrębnymi sypialniami nie licząc salonu. I tak mniejszego by nam nie wynajęli. Czekały nas codzienne podróże z Truro do Plymouth... Miło je wspominam i tak bardzo kojarzą mi się z konkretną piosenką:
Pierwsze mieszkanie było prześliczne, pokoje jak na Anglię duże, bardzo ładnie zaprojektowane, ale... na zadupiu. Bez auta czy autobusu ani rusz, a sklepu też w pobliżu nie widziałam. Ale jakby co, to widzieliśmy i wiemy jak wygląda. Druga nieruchomość znajdowała się na bardzo ładnym, malowniczym osiedlu. W pobliżu plac zabaw, Lidl i Tesco, do szkoły nie daleko. Domek miał 3 sypialnie - niewielkie, ale w sam raz i olbrzymi ogród zimowy. Cena trochę wygórowana, ale tak nam się spodobał, że postanowiliśmy więcej nie szukać tylko wziąć ten. Podpisaliśmy papiery, wpłaciliśmy kasę, ale klucze mogliśmy dostać dopiero w piątek. Więc w pozostałe dni odpoczywaliśmy w Truro u przyjaciół. Niestety zadzwoniono do nas, że właściciel będzie mógł być w agencji dopiero w sobotę, a my już mieliśmy wykupiony prom i nie mogliśmy zostać dłużej, więc zdecydowaliśmy się na odbiór kluczy jak już przyjedziemy do Plymouth z dziewczynkami. Tak więc załatwianie mieszkania poszło szybko i łatwo (ale tylko dlatego, że Olo miał już kontrakt z pracy, że potwierdzili jego zarobki oraz że mieliśmy referencje od poprzedniej właścicieli mieszkania, które wynajmowaliśmy w Exeter).
Po powrocie do domu zaczęło się pakowanie rzeczy, wyrzucanie tych niepotrzebnych i wynoszenie do piwnicy tych, które może kiedyś będą potrzebne. Było tego sporo... Z przeprowadzki zrezygnowaliśmy, za te pieniądze postanowiliśmy kupić w Anglii nowe meble, po prostu się to nie opłacało. Oczywiście im bliżej było do terminu wyjazdu, tym bardzie się przejmowaliśmy tą naszą decyzją.
Tak bardzo żal nam było opuszczać nasz dom... ale decyzja zapadła już dawno...
„Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu”
Kochana rodzino, drodzy przyjaciele, przyjaciele naszych przyjaciół, znajomi oraz znajomi naszych znajomych oraz wszyscy, których nie znamy i może nigdy nie poznamy…
Życie nam poszczęściło. Obdarzyło nas najpierw sobą nawzajem, a następnie dwoma wyjątkowymi córkami: uroczą Hanią, dziewczynką z charakterkiem oraz Asią, dzieckiem, które potrafi rozkochać w sobie każdego, jeśli się tylko na to jej pozwoli. W pewnym momencie obdarzyło nas również chorobą, cierpieniem i nieustającą rehabilitacją… oraz nadzieją.
Dziękujemy za zaistnienie w naszym życiu, czy to przez Waszą realną obecność, czy przez pamięć, czy modlitwę… to dla nas wiele znaczy. Gdy nam brakuje sił, wytrwałości, wiary, czerpiemy ją od Was.
Dzięki Waszej pomocy finansowej udało nam się w tym roku wyjechać na delfinoterapię, bez Was ten wyjazd nie doszedłby do skutku. I choć na efekty musimy cierpliwie czekać, to już teraz zauważamy mikroskopijne postępy. W przypadku naszej Asi to i tak dużo. Dziękujemy za Waszą wrażliwość, zrozumienie, dobre serce i życzymy, by życie Wam to wynagrodziło…
Delfinoterapia nie czyni cudów, powie to każdy terapeuta czy rodzic dziecka, które brało udział w tej formie terapii. Ale to nie znaczy, że nie pomaga... Cóż, bądźmy realistami, w przypadku neurologicznych, metabolicznych czy genetycznych zaburzeń potrzeba lat terapii i nie rzadko morza wylanych łez, aby zobaczyć jakiś efekt. Jak już wcześniej pisałam, delfinoterapia to taka bomba stymulacji dla mózgu (dlatego zaleca się ją nie częściej niż raz na pół roku) i u jednych efekty można zauważyć już w trakcie jej trwania, a u innych później, a jeszcze u innych w ogóle nie będzie efektów, albo będą ledwo zauważalne.
Jest to także forma delfinoterapii rodzinnej, i wcale nie przez wspólne pływanie z delfinami, ale przez bycie z osobami, które przeżywają to samo. Człowiek jakoś unika grup wsparcia, ileż to można gadać o tym samym??? Poza tym to też bardzo boli, gdy widzisz inne, nie w pełni sprawne dzieci i walkę ich rodziców.
Wakacje to taki dobry czas, bo można pobyć z rodziną całą dobę, bo się nie pracuje, bo cały swój "światek" pozostawia się tam, gdzie jego miejsce... Ciepło słońca, piękna natura, inne jedzenie i ogólnie pojęte wypoczywanie, sprawiają, że człowiek nabiera dystansu. Nie zapomina o problemach, ale na chwilę się od nich uwalnia. Cóż, my się nie mogliśmy od nich uwolnić, w końcu to wyjazd terapeutyczny, więc wszystko kręciło się wokół naszych małych bohaterów. Od początku byliśmy zachęcani przez organizatorów do integracji. Na samą myśl o tym, chciało mi się uciekać... Olowi również...
Postanowiliśmy nie robić niczego na siłę. Przy basenie miło się plotkowało z innymi mamuśkami, na tarasie towarzyszyło palącym i pijącym kawę, a wieczorami, gdy dzieci spały, jakoś tak samo wychodziło, ze zasiadaliśmy do stolika na drinka lub lampkę wina... potem dołączało się kolejny stolik, by inni się dosiedli, a potem, jeszcze jeden... i tak się siedziało, rozmawiało, goniło co chwilę by sprawdzić czy dzieci śpią...itp.
I tak każdego dnia... integracja sama się organizowała... a rozmowy toczyły aż do rana. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim tatom, którzy wtedy pozostali przy stoliku, gdy ich żony postanowiły przyłączyć się do dzieci. Mężczyźni już tak mają, że od czasu do czasu potrzebują tylko męskiego towarzystwa, męskich tematów, wyznań, wzruszeń... Dziękuję za to spotkanie, za żarty, konserwę i za to jedno stwierdzenie z tej rozmowy:
"Dość tych wypłakanych poduszek"...
To spotkanie, ta rozmowa to była najlepsza terapia...dla nas, dla Ola...
Gdy widzisz innych rodziców chorego dziecka, którzy pomimo tego przykrego faktu, potrafią cieszyć się życiem, realizują się, podróżują, jakoś po prostu żyją... Gdy widzisz, że innym jest ciężko, że tak jak ty płaczą, gdy nikt nie widzi... Gdy masz okazję pobyć z takimi ludźmi nieco dłużej... To mówisz sobie: "Damy radę!" Zaczynasz wierzyć, że jakoś to będzie...
Tego samego dnia wybraliśmy się grupą do Efezu. Wcześniej słyszałam opinie typu "Dwie skorupy na krzyż" itp. Dlatego tym większe było moje zaskoczenie.
Weszliśmy bramą od strony Odeonu (Dzięki Ci Panie Boże, bo od dołu wózkiem by nie dało rady), i od razu byłam dobrej myśli... To niesamowite że już kiedyś Ludzie to wszystko mieli: łaźnię, kanalizację, bibliotekę, dom publiczny... Wszystko było zaprojektowane w tak mądry i piękny sposób, chylę czoła ówczesnym architektom...
Przez miasto szliśmy ponad dwie godziny, nawet nie zatrzymując się zbytnio, gdyż dzieci na to nie pozwalały. Ciężko uwierzyć, że miasto to miało kiedyś 400 tyś. mieszkańców... i że w sumie tak niedawno zostało odkryte i jest odkopywane do tej pory.
Efez, był dotąd największą dla mnie niespodzianką. Poniżej zamieszczam tekst zaczerpnięty z innej strony (http://turcjawsandalach.pl/content/efez) Na stronie tej można znaleźć dokładny opis zabytków Efezu, zapraszam do zapoznania się z nim.
"Położony w rejonieTurcji EgejskiejEfez jest prawdopodobnie najlepiej zachowanym miastem starożytnym w rejonie Morza Śródziemnego. W starożytności Efez był tętniącym życiem miastem handlowym oraz ośrodkiem kultu Cybele - bogini płodności. Obecnie prowadzone wykopaliska archeologiczne oraz prace konserwacyjne dają natomiast nadzieję na jeszcze ciekawsze wrażenia z odwiedzin w Efezie, więc w to miejsce warto wracać.
Efez jest również ważnym miejscem dla chrześcijan. Tutaj powstała jedna z pierwszych wspólnot chrześcijańskich w Azji Mniejszej, a święty Jan obejmował w Efezie stanowisko biskupa. Wspominał o Efezie w Apokalipsie, gdzie miasto zostało wymienione jako jeden zSiedmiu Kościołów Apokalipsy.
Jeżeli chcemy nabrać wyobrażenia, jak wyglądało życie miejskie w starożytnym Cesarstwie Rzymskim to możemy przespacerować się ulicami miasta, zajrzeć do miejskich szaletów czy domu publicznego, a następnie rozsiąść się wygodnie w amfiteatrze lub odwiedzić bibliotekę. Efez oferuje nam wszystkie te atrakcje i z pewnością nie będziemy rozczarowani."
A teraz czas na zdjęcia... będzie ich sporo, bo jest co pokazać...
Zaraz po wejściu na teren miasta, Hania zaczęła coś rysować palcem po piachu... nie chciała powiedzieć co, poza tym nie zwracała wtedy na nikogo uwagi, tylko rysowała...
Zaraz po wejściu do miasta znajduje się mnóstwo luźno porozrzucanych kamieni, fragmentów budowli, rzeźb...
Olo z Asią, ja z Hanią... pozwoliły nam na całkiem sporo... w tle Termy Variusa
Widok na Odeon i Drogę Kuretów
Pozostałości po termach
Droga Kuretów, ciągnąca się od Odeonu w stronę centrum miasta. Zgodnie z tradycją przechodziła tędy procesja kapłanów Kuretów niosących drewno do podtrzymywania świętego ognia.
Odeon to niewielki teatr mieszczący 1500-2000 osób. Odbywały się w nim koncerty i spotkania Rady Miasta
Atrakcje wzdłuż Drogi Kuretów
Droga Kuretów c.d.
Fontanna Pollia
Droga Kuretów od strony Biblioteki i Świątyni Domicjana
Monument Memmiusa
Brama Herkulesa - płaskorzeźba Nike
Widok na Bibliotekę Celsusa
Posąg Scholastyki
Przydrożne starocie...
Pozowanie przy Bramie Herkulesa
Hani Efez bardzo się podobał, pobiegać, powspinać, poskakać, pogonić kota...
Fontanna Trajana
Efeskie koty
Świątynia Hadriana
Przydrożna mozaika, jest ich tam więcej...
Biblioteka Celsusa - jak ta w delfinarium...
Posagi czterech cnót: Sofia, Arete, Ennoia, Episteme
W końcu jakieś nasze wspólne zdjęcie
Biblioteka z innej strony
Brama Mazeusa i Mitridiusza
Końcowe pozowanie Hanki
Ulica Portowa, jak nazwa mówi, prowadziła do morza, ale to niestety się cofnęło i było to jedną z przyczyn dlaczego Efez nie podniósł się po trzęsieniach ziemi...
Teatr Wielki, mieszczący się na zbiegu ulicy Marmurowej i Portowej, zaplanowany na 25 tysięczna publikę robi niesamowite wrażenie
Dźwig po prawej stronie był przeogromy...
Teatr Wielki to deser na zakończenie zwiedzania miasta...
Tuż przed wyjściem z miasta Hania ponownie zaczęła pisać palcem po piachu...
ps. wrócę tam, bez dzieci, aby spokojnie pochodzić, poczytać, pooglądać, pooddychać, podziwiać, może i popłakać (jak już na "p")...