"Nie płacz w liście
nie pisz, że los Ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
Kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
Odetchnij, popatrz
Spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz"

ks. Jan Twardowski


















poniedziałek, 6 czerwca 2011

Przedłużające się oczekiwanie

9 miesięcy przypadające na ciążę u człowieka to zdecydowanie za długo... myślę, że (prawie) każda matka potwierdzi, że 7 miesięcy byłoby w sam raz. Ale cóż, nie poradzimy nic na to, a przyspieszanie czegokolwiek w tej kwestii nie jest wskazane. Więc i ja (nie)cierpliwie czekałam. W przypadku Asi poród odbył się w samo południe w dniu terminu. Hania natomiast kazała nam czekać... W dniu terminu pojechaliśmy z Olem do szpitala w Tychach, gdyż tak zalecił mój lekarz - chodziło tylko by mnie zbadał i tyle. Ale wcale nie było to takie łatwe. Po przedarciu się się przez olbrzymi, częściowo remontowany szpital i dotarciu na ostatnie piętro, gdzie znajdowała się porodówka (oraz patologia ciąży, gdyż oddział był w remoncie), bez problemu weszłam na oddział... nikt mnie o nic nie pytał. Drzwi pootwierane, widoki straszne... przeładowane pokoje, z mnóstwem odwiedzających, "wietrzące się" kobiety, a na korytarzu wózki dostawcze z noworodkami. Jakbym tak jednego wzięła i wyszła to chyba nikt by się mnie po drodze nie czepiał - pomyślałam. W końcu przy końcu korytarza znalazłam "recepcję" i pokój położnych. Okazało się, ze muszę przejść przez izbę przyjęć, która znajduje się gdzieś przy głównym wejściu... No to wracamy... ja z brzuchem nadmuchanym do granic wytrzymałości i Olo. Tym razem na skróty przez remonty poprowadziła nas jakaś pielęgniarka i pomimo iż wytłumaczyła nam gdzie jest ta izba przyjęć, to sporo czasu zajęło nam jej odnalezienie - taka dziura gdzieś w labiryncie korytarzy. A na miejscu miła pielęgniarka, która od drzwi ochrzaniła mnie czemu przychodzę po 9:00 a nie po 7:00 kiedy przyjmują na oddział. Ja na to, że tak mi kazał lekarz, i że ja nie rodzę jeszcze więc nie chcę na oddział, tylko na badanie, by sprawdzić czy wszystko jest w porządku. A ona na to, że zadzwoni do mojego lekarza i zapyta co ze mną począć. Czekałam... jutro mam przyjść wcześnie rano to mnie przyjmą na oddział. Ja na to, że po co mam siedzieć w szpitalu i zajmować miejsce, że wolę przyjechać na poród jak się już zacznie. Ona na to, że w szpitalu będzie bezpiecznie, bo trzy razy na dzień będą mi robić KTG. Już nie pytałam po co trzy razy, a co poza tym??? Leżeć, siedzieć, coś jeszcze? Bzdury!!! Wyszliśmy i wiedzieliśmy, że tam już nie wrócimy. Pojechaliśmy prosto do prywatnego szpitala w Katowicach, w którym byłam w 37 tyg. na badaniu.
http://www.narodziny.com.pl/index.php?page=rejestracja

A tu przy wejściu piękna recepcja, uprzejma pani, która poprosiła byśmy usiedli i poczekali jakieś 15 min. Wtedy zrobią mi KTG i badanie ginekologiczne. Badanie wykazało minimalne, prawie niezauważalne skurcze, lekarz stwierdził, że wszystko wisi na włosku, i że jak nie zacznę rodzić to za dwa dni kolejne badanie. Nikt nie chciał mnie zamykać na oddziale, wszystko w ramach NFZ-tu. To bardziej przypominało to, czego doświadczyłam w Anglii. Spokojne wyczekiwanie bez dmuchania chuchania. Wróciliśmy do domu. Oczywiście nie byliśmy mile witani, moja mama, która wtedy pomagała nam przy Asi, wolała byśmy już tam w szpitalu zostali, ja też, ale nie po to by tam czekać, ale po to by urodzić. Na KTG i badania jeździliśmy jeszcze chyba dwa razy. W końcu się zaczęło. Z tygodniowym opóźnieniem. Ale się zaczęło. W niedzielę wieczorem, siedząc w ogrodzie u Ola rodziców, zaczęłam odczuwać skurcze. Po 20:00 ku mojemu zdziwieniu były regularne co 10 min, ale bardzo lekkie, więc nawet nie mówiłam za wiele o tym. Po 23:00 poszliśmy spać, nie na długo. Koło 2:00 po północy stały się bardziej bolesne więc wstałam i poszłam się szykować i zapisywać mojej mamie najważniejsze rzeczy dotyczące leków Asi. Potem obudziłam Ola i ok. 2:30 byliśmy w drodze. Co 4 min. ściskałam fotel. Noc była spokojna więc za jakieś 10-15min. byliśmy w tej ładnej recepcji. Tam położna nauczona doświadczeniem wzięła mnie na KTG a tu.......skurcz na skurczu, wszystko na maksymalnej sile skurczu, więc telefon na porodówkę, by szykowali stanowisko. Jeszcze formalności, podpisy (w skurczach jest to nieco trudne). Tam jeszcze badania, prysznic i siuuuuup na fotel! Skurcze mocne jak nie wiem co, wody znowu nie odeszły, więc położna zdecydowała, że mi pomoże i przebije pęcherz, wtedy pójdzie szybciej. Olo był już nastawiony na kolejnych kilkanaście godzin wyczekiwania a ja jeszcze dobrze pamiętałam, że po poprzednim przebiciu pęcherza męczyłam się jeszcze 6 godzin. Ale co tam, niech przebija. Olo mówił, że chlusnęło. Ja tam nic nie czułam (jak można coś czuć w takim momencie???). I się zaczęło! Hania wylądowała na mojej piersi już za drugim partym skurczem. Widzieć pierwszy raz swoje dziecko. Takich chwil się nie zapomina!

Boże , co tak jasno!!!
Od tej chwili, Hania stała się mistrzynią drugiego planu... choć czasem grywa pierwsze skrzypce...
Kiedyś zastanawialiśmy się z Olem, jak to będzie, gdy Hania będzie z nami, czy będziemy potrafili ją kochać tak jak Asię... Oczywiście, że nie kochamy jej tak samo. Dwie osoby, dwie miłości, ale źródło to samo i nie da się powiedzieć kogo bardziej, bo nie da się stopniować miłości... Można kochać z całego serca wiele osób...

Pozwalam sobie pożyczyć od Jaśminu filmik... W końcu po części też jesteśmy "Jaśminowi"... 
Piosenkę dedykuję Hanusi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...