Czy grzechy trzeba bardziej rozumieć, czy czuć? Nie zawsze przecież mamy poczucie, że postąpiliśmy źle, tymczasem Kościół naucza, że to grzech. Co wtedy? Nie spowiadać się z tego, czy dla świętego spokoju wyznać to w konfesjonale?
Jeśli ktoś mówi, że nie rozumie, to może rzeczywiście nie rozumie, ale przecież czuje i to wyczucie podpowiada mu, że coś jest nie tak. I w gruncie rzeczy dla kogoś takiego nauczanie Kościoła jest naprawdę ważne.
Takim penitentom trzeba podziękować za szlachetność i uczciwość w konfesjonale. Za to, że potrafią wyrazić swoje wątpliwości, że są szczerzy i przyznają, że na jakiś krok w życiu ich na razie nie stać. To pokazuje, że nie przyszli po to, by zmylić czujność księdza i prześlizgnąć się przez kratki konfesjonału, ale że traktują siebie i sakrament bardzo poważnie. Myślę, że w takich sytuacjach ksiądz nie powinien okazywać swojej wydumanej moralnej wyższości, tylko stanąć po stronie penitenta i próbować go zrozumieć.
Ważne, żeby się strzec fikcji. Można tak wyznać grzechy, jakby nie były grzechami. Tylko jeśli w naszym sercu nie ma pragnienia zmiany, to daremna była spowiedź. Oszukujemy samych siebie. Sądzę, że zadaniem spowiednika jest uświadomienie tego penitentowi. Oczywiście z wielką delikatnością, ale wprost. Nikt nie lubi fikcji, a w ludziach - zwłaszcza młodych - jest wielkie pragnienie życia autentycznego i szczerego, jest wiele szlachetności.
Jak w takim razie kształtować sumienie?
Spójrzmy na to z perspektywy definicji grzechu. I nie chodzi o niuanse biblijne. Grzech to jest rozminięcie się człowieka z celem życia. Takie rozminięcie boli. To trochę tak, jak nie trafić karnego w finale mistrzostw świata. Ale żeby do mnie dotarło, że minąłem się z celem, to muszę ten cel mieć i musi mi na nim zależeć.
Święty Ignacy Loyola swoich Ćwiczeń duchownych nie zaczyna od definicji grzechu, tylko od Fundamentu, który brzmi: "Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją". Kiedy znajdziemy cel, a potem zobaczymy, jak bardzo się z nim rozmijamy, to zaczynamy walić łbem w ścianę. I to jest dobry żal za grzechy i prawdziwy ból z powodu popełniania grzechów.
Obawiam się, że ze szkolnej katechezy nie wynosimy doświadczenia celu, ale urzędowy obraz Pana Boga. Dlatego potem ksiądz jest urzędnikiem, a konfesjonał okienkiem w urzędzie, do którego przychodzę załatwić sprawę.
Urzędnicze podejście do Boga opiera się na zasadzie uregulowania długów, które nam rosną. I z jednej strony rzeczywiście chodzi o dług, którym jest grzech, i bez tego doświadczenia wobec Boga nie ma chrześcijaństwa. Tyle, że tego długu nie da się ot tak, spłacić. Dlatego chrześcijaństwo jest trudne. Łatwiej bowiem jest żyć bez długu, niż wiedzieć, że wszystko zawdzięczam Komuś, że żyję, bo bez żadnych moich zasług zostałem uratowany od śmierci. Chrześcijaństwo to radość z bycia odnalezionym. Beczałem w kącie, jak jakaś owca, która się zgubiła, i nikt nie mógł mnie znaleźć, tylko On, mój Bóg, mnie znalazł i przytulił.
A co z mechaniczną spowiedzią w pierwsze piątki miesiąca? Co powiedzieć rodzicom, którzy wysyłają dzieci do spowiedzi? Dzieci początkowo chodzą, ale potem zaczynają mówić: "To nie ma sensu chodzić w każdy pierwszy piątek, przecież nie mam grzechu". Ale instynkt mamy i taty mówi: "Jeśli ich nie przyzwyczaimy, to za chwilę w ogóle nie pójdą".
Po pierwsze, nie nazywajmy spowiedzi pierwszopiątkowej mechaniczną, a po drugie, nie mieszajmy się rodzicom do wychowywania dzieci. Nie mówmy im, co i jak mają robić, bo oni są z dziećmi na co dzień i tak, jak je uczą jeść i mówić, tak też wiedzą, jak nauczyć je spowiedzi.
Comiesięczna spowiedź to nie tyle mechanizm, ile rytuał, a rytuały w relacji są bardzo ważne. Z dzieciństwa pamiętam, jak w soboty mój tato pastował nam wszystkim buty. To był bardzo ważny rytuał. Mieliśmy małe mieszkanie, więc czyścił te buty w łazience. A dlaczego? Bo następnego dnia była niedziela. A niedziela to jest dzień inny niż wszystkie. Tylko człowiek potrafi tak rozróżniać dni, bo krowy mojego dziadka zachowywały się tak samo w niedzielę i w piątek, taką miały formację (śmiech). Natomiast my potrafimy rozróżniać, potrafimy świętować, potrafimy pościć.
Wszystko zależy od tego, jaką rangę nada się pierwszemu piątkowi. Jeżeli mamusia mówi zblazowanym głosem, leżąc na kanapie: "Synu, idź do kościółka, wyspowiadaj się, a mamusia obejrzy sobie Kiepskich", to jest dramat. Ale jeżeli mówi: "Idziemy razem do spowiedzi, żeby się powierzyć Sercu Pana Jezusa, bo chociaż każdy z nas jest słaby, to Pan Jezus wciąż bardzo nas kocha, i mamusię, i ciebie, Koteczku, też", to od razu widać, że to jest inna argumentacja, że to jest inny pierwszy piątek…
Za tym rodzicielskim podejściem kryje się obawa, że w którymś momencie dziecko będzie musiało przejść kryzys wiary. I rodzice próbują jak najdalej przesunąć ten moment w czasie.
I słusznie. Bo trzeba dać dzieciom pewne podwaliny. Mój dziadek w niedzielę nigdy nie pracował, nawet kiedy ksiądz dawał dyspensę na żniwa, bo wreszcie przestało padać. Babcia mówiła do niego: "Franek, może byśmy poszli"? A on mówił: "Matka, jak chcesz, to idź. Ja nie idę, bo niedzielna praca w gówno się obraca". Wkładał białą koszulę, zapinał pod samą szyję, tak, że mało się nie udusił. Szedł na ławkę koło drogi i tam rozmawiał z ludźmi przez cały dzień albo z nami, swoimi wnuczkami, grał w tysiąca, bo to była niedziela, Dzień Pański, w którym chwali się Pana Boga odpoczynkiem, a nie pracą. Dziadek już od wielu lat nie żyje, ale co mi z tego zostało? Że ja w niedzielę też nie pracuję, bo niedzielna praca...
Co dzieciom zostanie z takiego chodzenia w pierwszy piątek do kościoła? Może niewiele, i prędzej czy później przeżyją jakiś kryzys wiary, bo przestanie im wystarczać mamine tłumaczenie. Ale nawet jeśli kiedyś zakwestionują te praktyki z dzieciństwa (takie kwestionowanie to przecież etap dojrzewania wiary), to gdzieś pod spodem zdanie rodziców będzie się liczyło do końca życia.
Zostańmy przy dzieciach. Szkolny styl przeżywania spowiedzi na długie lata potrafi obciążyć nasz rachunek sumienia. Jak to zmienić?
To prawda, że często zostajemy na poziomie rachunku sumienia z książeczki od Pierwszej Komunii. Lata mijają, ubranko komunijne już przyciasne, a my dalej próbujemy się w nie wcisnąć. Mamy czterdzieści lat i mówimy, że nie słuchamy rodziców, modlimy się do Bozi etc. Już nie wspomnę o zachowaniu piątkowego postu, który w polskich realiach ma wymiar kosmiczny i traktowany jest na równi z przykazaniami. A nawet więcej. To jest przykazanie zerowe. Najpierw jest: słuchaj, Izraelu: "Będziesz pościł w piątek", potem długo, długo nic i dopiero: "Będziesz miłował Pana Boga swego...". Post to podstawa. I to post także w piątek w oktawie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, chyba że jakiś biskup łaskawie się zgodzi, żeby tego dnia nie pościć. Ale gdy zapomni wydać dekretu, to skucha, grzech i trzeba się spowiadać. A nawet jeśli wyda, to i tak co wrażliwsi, nauczeni doświadczeniem, będą pościć tak na wszelki wypadek.
Wróćmy do rachunku sumienia. Jak ma go realizować człowiek dorosły? Często przychodzi z drobiazgowo spisanymi grzechami.
Ojcze drogi, nie oceniajmy surowo ludzi, którzy przychodzą do spowiedzi z kartkami. A może ktoś ma w sobie lęk albo jego obecna sytuacja duchowo-psychiczna jest taka, że gdyby nie ta kartka, to by się rozsypał? A może ta kartka to dla niego takie "minimum socjalne", bo dzięki niej ma wgląd w swoje sumienie, choćby na zasadzie wyliczanki? Może to i niedoskonałe, ale przecież zawsze trzeba mieć na uwadze ludzką słabość i to, co mówił Pan Jezus, że teraz jeszcze nie rozumiesz, ale potem będziesz wiedział…
Tyle o minimum, natomiast wersją maksimum nazwałbym to, co mówi święty Ignacy, że rachunkiem sumienia jest umiejętność zauważenia, jak Pan Bóg jest we mnie i jak we mnie pracuje. Czyli patrzę w moje sumienie, na wszystko, co się wydarzyło w ciągu dnia czy tygodnia, i analizuję poruszenia serca. Nie oceniam ich na zasadzie tu źle, tam dobrze, tylko patrzę, tu upadłem, tam nie. Co mnie do tego doprowadziło? Dlaczego choć Pan Bóg do mnie mówił, ja, powodowany tym czy tamtym, popełniłem jakiś grzech albo potrafiłem się powstrzymać? Co takiego się wydarzyło? I to jest rachunek sumienia - nie na zasadzie testu jednokrotnego wyboru, tylko uświadomienia sobie, że w tym wszystkim, co się stało, był obecny Pan Bóg. Również w moich grzechach. Był cały czas blisko, mówił, pokazywał, nie odszedł ode mnie.
W tym, co ojciec mówi, słyszę echo słów świętego Pawła o mocy, która doskonali się w słabości.
Moje niemal pięćdziesięcioletnie doświadczanie słabości powoduje, że to Pawłowe zdanie jest mi bardzo bliskie. Dlatego pewnie tak dużo rozmawiamy o spowiedzi, bo to jest rzeczywistość, w której z jednej strony bardzo doświadczamy słabości, zarówno naszej, jak i penitenta, i jesteśmy wystawieni na działanie emocji, nerwów, złości, lęku, a z drugiej strony w tym samym momencie niemal namacal nie doświadczamy łaski Bożej.
Nie miejmy do ludzi pretensji, że spowiadają się, a to za krótko, a to za długo, a to za szczegółowo, a to za ogólnie, a to za płytko, a to zbyt skrupulatnie. Spowiadają się, jak umieją, jak im na to pozwala ich słabość. My spowiadamy ich, jak potrafimy, jak nam pozwala na to nasza słabość. Każdy orze, jak może, a moc w słabości się doskonali…
Nie wiem, jak powinna wyglądać dobra spowiedź i kim ja jestem, bym miał kogokolwiek w tym względzie pouczać. Powiem tylko, że zawsze jestem bardzo szczęśliwy, gdy w czasie spowiedzi ktoś zaczyna rozumieć, doświadczać i czuć, że Pan Jezus kocha go takiego zasmarkanego, takiego zalatującego szambem, takiego poranionego i brzydkiego. I że nie wysyła go najpierw pod prysznic, a potem do higienistki i kosmetyczki, tylko przytula go już teraz i patrząc mu w oczy, pyta: "Kochasz Mnie? Masz odwagę to powiedzieć? Masz odwagę Mi to wyznać już teraz? Naprawdę mnie kochasz? Bo tak się składa, że ja ciebie kocham bardzo!".
Tak sobie myślę, że chyba to jest dobra spowiedź.
Wojciech Ziółek - ur. 1963, jezuita, studiował filozofię i teologię, był duszpasterzem akademickim w Opolu i Krakowie, od 2008 jest prowincjałem Prowincji Polski Południowej, mieszka w Krakowie.