Po małym przerywniku (najbardziej aktualnym, czyli radości z nieobecności napadów u Asi, wracam, by nadrobić ostatnie miesiące. Już niewiele pozostało...
Skończyłam na pakowaniu... Już większość rzeczy była w piwnicy, również i te rzeczy, które chcieliśmy zabrać ze sobą. Było tego tak dużo, że już wtedy wiedziałam, że nie weźmiemy wszystkiego, ale co tam... resztę można Przecież dokupić. W pakowaniu bardzo pomogło mi Asi przedszkole... tak wiem, brzmi to dziwnie..., ale po wakacjach wszyscy tak się za nią stęsknili, a na dodatek, wiedzieli, że wyjeżdżamy, że chcieli ją mieć przy sobie do samego końca. Oj, jak bardzo mi to pomogło. Asia na widok przedszkola tak bardzo się cieszyła i była zupełnie inna, chciała współpracować, była pogodna, nie marudziła... czyżby delfiny? Kto tam wie? Nieważne... podczas gdy Olo jeździł i załatwiał masę innych formalności, ja nas pakowałam... i pakowałam i pakowałam... i sprzątałam. I wszystko byłoby OK gdyby nie telefon z Anglii - na dzień przed naszym wyjazdem. Otóż szanowny właściciel domu, który mieliśmy wynajmować, rozmyślił się i wycofał ofertę... Z agencji przepraszali nas, zapewniali, że wcześniej im się to nie zdarzyło, że to bardzo nie fair, że gość zapłaci karę (im a nie nam, kurcze, a to myśmy w końcu najbardziej na tym stracili). No tak, nie możemy mieć w życiu za łatwo!!! Cóż było robić, siadłam przed internetem i sprawdzałam oferty, które wcześniej zapisałam jako atrakcyjne. Olo dzwonił i dzwonił i kurka wodna, albo nieaktualne, albo brali nam to inni sprzed nosa. Mamy problem, jednym słowem... Czekaliśmy na ten wyjazd 3 lata. Po drodze gromadziły nam się problemy, my je rozwiązywaliśmy, i mało tego, zawsze na tym wychodziliśmy lepiej, więc stwierdziliśmy, że może lepiej, że teraz tak się stało, a nie po dwóch miesiącach mieszkania... Będzie dobrze, na pewno, tylko czemu za każdym razem jakoś tak mamy po górkę? Nieważne, mamy przyjaciół, mamy gdzie mieszkać, więc jakoś to będzie. Człowiek zawsze jakoś może sobie to wszystko wytłumaczyć...
Ale jak dla mnie to już było za dużo... dostałam reisefieber w postaci jednodniowej depresji... łzy lały się strumieniami... ale o szczegółach nie ma co pisać, bo po co? Nic ciekawego. Wylało się oczami i przeszło!
Wyjechaliśmy bez pośpiechu (garnki się nie zmieściły...;-)) )... bez pośpiechu tzn. ok 10:00, jakoś tak ostatnio nie naciskaliśmy na czas, po prostu jak wyjdzie, tak wyjdzie. Do granicy z Niemcami jakieś 3h a potem sruuuu. A4 to fajne auto, ale niemiecka A4 jeszcze fajniejsza - ta autostrada robi wrażenie... (nasz odcinek do granicy też super, ale tam mają 3 pasy, betonowe, coś pięknego). Przez Niemcy się jedzie i jedzie i jedzie, i czasem można pobłądzić, nawet z GPSem..., a potem była Belgia. Słońce zaszło i jechało się trudniej. Plusem w Belgii jest to, że mają oświetlone autostrady. A potem w końcu Francja... Do motelu (tu polecam najzwyklejszy Formula 1 - tanie i na jedną noc spokojnie wystarcza - 30-40 euro za pokój) dojechaliśmy ok 1 w nocy, było ciężko, ale w końcu się udało. A rankiem śniadanko i dawaj godzinka do Calais na prom. Tu frajdę miała Hania, bo całe wakacje oglądała Bolka i Lolka ("W 80 dni dookoła świata"), a oni tam płynęli takim promem... Dwie godzinki i już Anglia, znane drogi, zabudowania itp. Wieczorem dojechaliśmy w końcu do Truro...
No, ale to nie koniec historii z przeprowadzką... Jeździliśmy do Plymouth oglądać domki i mieszkania... tragedia. Jak jeszcze dwa tygodnie wcześniej było w czym wybierać, tak teraz, pożal się Panie Boże... A to śmierdzące, a to wstrętna okolica, a to ogrzewanie na prąd, a to za małe, a to brudne... ręce opadały... Jak już coś fajnego się pojawiało, to za moment już było nieaktualne... co za pech! No ale wiedzieliśmy, że przecież w końcu coś musi się znaleźć! I się znalazł domek: ładny (powiedzmy, że ładny), duży (z trzema duuuużymiiii sypialniami), czysty (przecież nie będę się czepiać), nowy (kilka lat więc nówka, co tu gadać), ekonomiczny ( super ekonomiczny!!!), o dobrej lokalizacji (jak się w praniu okazało, w bardzo dobrej likalizacji: park, kościół, sklep, do centrum na nogach 30-40 min.), z miejscem parkingowym (każdy posiadacz auta wie jak jest to ważne), z ogródkiem (takim angielskim, ale kawałek trawki jest, i grilla zrobić można). Jak go oglądnęliśmy, stwierdziliśmy, że rezerwujemy... już byliśmy zmęczeni szukaniem i oglądaniem. Ale jak to w Anglii, swoje trzeba odczekać. Agencja musiała wszystko przygotować, sprawdzić więc jeszcze tydzień pomieszkaliśmy u Gabi i Roberta... (a było nam u nich bardzo dobrze i bardzo smacznie).
W końcu nadszedł ten dzień, dostaliśmy klucze, przewieźliśmy nasze rzeczy i zamieszkaliśmy w naszym "nowym domku". Nie żeby było pięknie od samego początku, kilka nocy musieliśmy przespać na podłodze, a posiłki konsumować przy dziecięcym stoliku, siedząc na pudłach z książkami, ale w końcu od czego jest IKEA??? I od czego jest żona... szkoda, że nie zrobiłam kilku zdjęć, bo pewnie nie wszyscy uwierzą, ale sama poskręcałam wszystkie meble, niczego nie zabrakło i nic nie zostało, do tej pory żadna komoda się nie przewróciła czy zarwała... a teraz, jak już mamy stół, krzesła, sofy jest super! Zapraszamy!!!