Będąc w czasie Bożego Narodzenia w Polsce zabraliśmy Hanię na narty... a ta po prostu sruuuuuu na krechę. Zero lęku, ale też zero techniki, więc zdecydowaliśmy, że najbezpieczniej będzie, jeśli popracuje z nią profesjonalista. Instruktor, a właściwie przemiła instruktorka Natalia, wzięła się za Hanię, a ta pozwoliła robić ze sobą co tylko trzeba było.
Najpierw wypożyczyliśmy odpowiedni sprzęt. Kasku jej nie odpuściłam - niech się uczy właściwych nawyków od samego początku. Na rower zasiada też tylko z odpowiednio zapiętym kaskiem.
Jako to Hanka, sprzęt chciała nosić SAMA.
Pierwsza lekcja, pełna przybitych "piątek" była zaskakująco owocna...
W czasie drugiej lekcji, Natalia już nie trzymała Hani czubków nart, a tylko rączki, a od połowy młoda jechała już sama. Trochę jej się nudziło jeździć cały czas pługiem. Pewnie wolałaby nieco szybciej, na krechę, ale Natalia nie popuszczała jej i musiała ćwiczyć prawidłowe ułożenie nart.
TAAAAAKKK, zmęczenie było przeogromne. Hahaha, nie wystarczyło usiąść, trzeba było się położyć by odpocząć.
I posilić się czymś słodkim...
Trzecia lekcja to już prawdziwe popisy... Slalom gigant wychodził prawie jak w wykonaniu polskich narciarek - sióstr Maryny i Agnieszki Gąsienicy-Daniel... Kto wie...
Czwarta lekcja - ostatnia, trwała kilka minut. Pożyczyłam sobie sprzęt, by również nacieszyć się nartami, ale Hania... tylko z mamą i z mamą... Skończyło się histerią i natychmiastowym zakończeniem lekcji. Oczywiście następnego dnia chciała znowu jechać na narty, ale niestety nie było na to już czasu...
W przyszłym roku, jak się uda, to może zapiszemy ją do przedszkola na stoku... z innymi dziećmi raźniej...