"Nie płacz w liście
nie pisz, że los Ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
Kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
Odetchnij, popatrz
Spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz"

ks. Jan Twardowski


















niedziela, 16 września 2012

Pierwsza sesja z delfinami 2012

W końcu się doczekaliśmy pierwszego spotkania... Oczywiście nie obyło się bez problemów przy ubieraniu pianki. Asia w ciągu pół roku urosła 5cm, ale znaleźliśmy szybką metodę i po wciśnięciu wszystko leżało jak ulał. 
Pierwszą sesję Asia miała w górnym basenie i bardzo się z tego ucieszyliśmy, gdyż w zeszłym roku to głównie tam przebywaliśmy, a Asia tuż przed wejściem do wody znowu mogła się zrelaksować wygrzewując się na piasku.




Zastanawialiśmy się jak się będzie zachowywać. Dzień wcześniej bez problemu dała się zanurzyć w basenie i w morzu. Najpierw tylko dwa okrzyki (to i tak mniej niż w moim przypadku) a potem już tylko sama radość z przebywania w wodzie. W zeszłym roku Asia większość czasu sesji z delfinem marudziła. Taka była jej reakcja na wszystko, co zwało się terapią. A jeśli coś było fajne, jak na przykład przebywanie z delfinem, to zdarzało jej się zapominać na kilka minut o terapii i pojawiał się uśmiech, który po przypomnieniu sobie: Aaaa terapia, miałam marudzić... był zastępowany jękami. I tak w kółko...
Ale przez rok czasu Asia nie miała takiej terapii jak w Polsce. Zostały one zastąpione innymi, poza tym przez cztery miesiące miała odpoczynek dosłownie od wszystkiego, więc po pójściu do szkoły pozytywnie reagowała na wszelką stymulację, więc miałam cichą nadzieję, że może nie będzie tylu jęków, krzyków i łez.

Tak jak i w poprzednim roku Asi terapeutką była Agnieszka. Wiedziała już co Asia lubi a czego nie, jakie piosenki ją uspokajają i w jakiej pozycji lubi najbardziej przebywać będąc w wodzie z delfinem. Dla nas to też było dobre, gdyż bardzo polubiliśmy Agę a w ciągu roku dało się nawet odczuć tęsknotę. Poza tym Agnieszka miała bardzo dobry kontakt z Asią, i co najważniejsze a co najbardziej cenię w takich osobach, Agnieszka jest tym właśnie typem terapeuty, który kocha to, co robi, a dzięki temu kocha swoich podopiecznych. A Asia potrafi być wdzięczna i trud pracy innych potrafi nagrodzić najszczerszym przytuleniem i uśmiechem.

Śpiewające delfiny, gdy Maia śpiewała, podpływał drugi się przyłączał. Było bardzo głośno i zabawnie.

W czasie pierwszej sesji Asia miała pracować z delfinem o imieniu Maia, tym samym, z którym pracowała w zeszłym roku. W górnym basenie byliśmy tylko my, gdyż drugi delfin dopiero przechodził trening. Więc się Asi poszczęściło, gdyż przebywała w wodzie z dwoma delfinami i na dodatek miała prawie całkowitą ciszę (co w przypadku Asi jest szczególnie ważne).
Przy wejściu dało się słyszeć dwa krzyki a potem...??? 

Potem już była tylko radość i zaciekawienie!!!

Mój Boże, pomyślałam, aby tak dalej, jeszcze 5 minut, a potem prosiłam o kolejne.

Asia zachowywała się w wodzie pewnie, a względem delfina bardzo odważnie.

Przywitanie z Maią
  A potem było coraz lepiej, śmiechom nie było końca, zwłaszcza w czasie pocałunków...


A pocałunki były z języczkiem, Asia nadal zmysłem smaku poznaje świat, a że Maia po każdym ćwiczeniu dostaje rybkę, Asi buzia również "pachniała" rybami...


Na pocałunkach cudnie się skupiała. Lubiła bliskość Mai i sama jej poszukiwała.


O ile w zeszłym roku nie znosiła szybkiego pływania z delfinem, tym razem nas zaskoczyła. Najpierw zdziwiona a potem śmiech. Byliśmy bardzo zaskoczeni jej reakcją.


Ćwiczenie z piłką... hm, pomyślałam, że zaraz się zacznie... Statyka nie służy Asi humorowi, ale niemożliwe stało się faktem!!! Asia z pomocą Agnieszki rzucała Mai piłkę i cierpliwie czekała aż piłka do niej wróci. Wykazywała przy tym niesamowite skupienie uwagi... i to za każdym razem.


 A samo pływanie to już była czysta przyjemność i relaks...



Ale dało się zauważyć mała zmianę. Asia poszukiwała wzrokiem Mai i wyraźnie domagała się jej dotyku. Cały czas próbowała łapać Maię i ją dotykać. Głaskała ją i poklepywała...




... wspinała się na nią próbując dosiąść jak konia...




Tego się nie spodziewaliśmy, ale odpukać w niemalowane drewno... To dopiero pierwsza sesja...

piątek, 14 września 2012

Delfinoterapia 2012, czyli spełniamy nasze marzenia...

Kolejna delfinoterapia to kolejne marzenia i oczekiwania... W zeszłym roku Asia nie przepadała za przebywaniem w zimnej wodzie, ale miałam nadzieje, że rok hydroterapii może coś zmieni. Asia w ciągu roku zmieniła się, zrobiła kolejny krok do przodu, no może kroczek, ale zawsze to coś. W tym roku chciałam, aby to znowu było coś maleńkiego. Nie chciałam oczekiwać cudów, nie chciałam oczekiwać, że Asia nagle zacznie mnie rozumieć, że zacznie mówić, choć wiem, że zdarzały się takie przypadki. Nie chciałam oczekiwać, choć dopuszczałam takie myśli. Chciałam po prostu być realistką, więc pomyślałam sobie, że nawet najmniejsza pozytywna zmiana wystarczy.
Co się zmieniło po ostatniej delfinoterapii?

  • Asia nadal pozostaje wolna od napadów epileptycznych i nadal jest na tej samej dawce;
  • Zaczęła się lepiej koncentrować, a jeśli coś ją zaciekawi, potrafi być skupiona przez dłuższy czas;
  • Lepiej reaguje na obcych, przestała ich ignorować a zaczęła patrzeć im prosto w oczy;
  • Często, jeśli czegoś chce, to chwyta nas za rękę;
  • W czasie posiłków, zawsze siada na swoim miejscu i czeka na nas oraz spokojnie siedzi;
  • Jeśli sama je, nie niszczy jedzenia a bierze po jednym kawałku;
  • Jest pogodniejsza;
  • Lubi się do nas przytulać, nawet przez dłuższy czas;
  • Jej pamięć do przestrzeni świetnie funkcjonuje. Wie jak ze swojej klasy przejść korytarzami, windą i kolejnymi korytarzami do swojej ulubionej sali do stymulacji wzroku. Tak samo w domach naszych rodziców, od razu wie jak dojść w miejsce, które ją interesuje;
  • Lepiej reaguje gdy przebywa w  hałaśliwych pomieszczeniach;

A jak to było rok temu? Poniżej umieszczam linki do wszystkiego, co napisałam, a co dotyczyło naszego wyjazdu na delfinoterapię.

http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/09/delfinoterapia.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/09/dobra-wioska-dobra-fundacja.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/kusadasi-pierwsze-tego-typu-nasze.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/delfinoterapia-w-praktyce-czyli-kto-co.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/adaland.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/pierwsze-spotkanie-z-delfinami.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/zabawa-z-delfinem-jednoczesnie-terapia.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/i-niespodzianka-od-delfinarium.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/ostatnia-sesja-terapeutyczna-z.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/o-delfinach-troche-ciekawostek.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/fotoreportaz-z-delfinoterapii.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/10/tusan-beach-resort-czyli-nasze-wakacje.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/11/meryemana-dom-marii-matki.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/11/efez.html
http://codziennecuda.blogspot.co.uk/2011/11/wypakane-poduszki-czyli-troszke-o.html

Pierwsze nasze spotkanie z organizatorami, czyli terapeutami z Dobrej Wioski mieliśmy następnego dnia po przylocie. Wtedy też mieliśmy okazję poznać inne rodziny i wszystkich głównych bohaterów. Sama terapia miała się rozpocząć za dwa dni, więc spokojnie mogliśmy sobie zaplanować czas na wyprawę do Kusadasi oraz na moczenie się w basenie i morzu.




czwartek, 13 września 2012

Na pokładzie wita... no to lecimy!!!

I nawet się nie obejrzałam, a siedziałam w samochodzie wiozącym nas na lotnisko. Tym razem przypadło mi miejsce z przodu - nie wcisnęłam się pomiędzy foteliki dziewczynek... Tak długo czekałam na tę chwilę, wiedziałam, że w końcu kiedyś nadejdzie. Po godzinie dotarliśmy to pierwszego z naszych trzech celów. Lotnisko w Pyrzowicach znamy bardzo dobrze, więc bez stresu się po nim poruszaliśmy. Tym razem znaliśmy swoje prawa, a właściwie to prawa Asi, i bez stania w długachnej kolejce udaliśmy się do odprawy. Obawiałam się ludzi, że będą nas opieprzać, że się wpychamy i takie tam. Nie miałam zamiaru brać udziały w dyskusji z takimi więc choć przejęta, nie zwracałam uwagi na innych. Okazało się, że obyło się bez nieprzyjemności, a wręcz miałam wrażenie, że ludzie są nam raczej przychylni (czego niestety nie doświadczyli nasi znajomi lecący z Warszawy. Zgadnijcie kto najgłośniej krzyczał widząc, że jako pierwsi są obsługiwani niepełnosprawni??? Nikt inny jak tylko JUREK OWSIAK !!!! Tak, dokładnie ten sam, pan od "róbta, co chceta". Nie chcę mówić źle, bo każde dziecko w Polsce skorzystało ze sprzętu od fundacji, ale akurat on powinien to maleńkie prawo rozumieć. Znajoma się nie przejęła odpowiadając mu, że "z głupimi nie gada...").
Ale wracając do tematu. Lot był opóźniony o 1,5 godziny, co mnie zmartwiło, bo nie wiedziałam jak to czekanie zniesie Asia. Było ok. W końcu bramki otworzono. Z tłumu ludzi wyłowiła nas asystentka i zostaliśmy obsłużeni poza kontrolą i zaprowadzeni do windy. Byłam pod wrażeniem, że to wszystko jest takie sprawne i specjalnie dla nas ułatwione. To tak niewiele, ale czyni dużą różnicę.




W końcu polecieliśmy... Asia uwielbia starty i lądowania, zawsze to coś ciekawego dla niej. Potem wtula się w kocyk i zasypia. Hania natomiast lubi śledzić to, co się dzieje za oknem... Poniżej nasze piękne Tatry.



A to chmurka na tle greckich wysepek... ot co, niespotykana latem chmurka...


A to pierwsze widoki nad Turcją...


Po wylądowaniu czekała na nas asysta. I znowu bez kolejki, najpierw po wizy, potem do odprawy paszportowej i po odbiór bagaży. Jak zawsze przy wyjściu z lotniska czekali rezydenci z biura podróży i kierowali w stronę właściwych autobusów. Tym razem zaskoczenia uderzeniem ciepła nie było. Wiedziałam czego się spodziewać, dlatego już w samolocie pochowałam to, czego na pewno nie będziemy potrzebować. A na wierzch wyciągnęłam to, co koniecznie będzie potrzebne, czyli butelki z wodą. Potem już tylko godzinka...

A w hotelu już na nas czekano... nie tylko terapeuci, chociaż ci, których już mieliśmy okazję poznać rok wcześniej wyściskali nas na wejściu. Czekali na nas starzy znajomi: Ola, Mirek i Julka. Nie udało nam się wyjechać razem, dlatego na to krótkie spotkanie tak bardzo liczyłam. Zmęczeni, ale podekscytowani udaliśmy się do naszego pokoju. A tam czekała na nas niespodzianka. Cudny widok z balkonu!!!



A wieczorem było tak:


wtorek, 11 września 2012

Pakowanie...

I się zaczęło... PAKOWANIE...
Najpierw musiałam nas spakować po miesięcznym pobycie w Jabłonce. Później nas rozpakowałam na Śląsku, po to, aby nas ponownie spakować. Tym razem na wyczekiwany przez nas przez calutki rok wyjazd do Turcji na delfinoterapię. I wszystko byłoby łatwe, gdyby tylko o pakowanie chodziło. Najpierw musiałam podzielić rzeczy na te, które bierzemy do Turcji i na te, które później musimy dopakować, by zabrać do Anglii. Najłatwiej poszło z ciuchami no chłodne dni. Te od razu zapakowałam w jedną walizę by spokojnie na nas czekały. A potem się zaczęło... ciuchy dziewczynek i nasze, akcesoria do pływania: stroje, pampersy, pianki, kapoki, motylki, okularki, potem kosmetyki, dvd, bajki i filmy na cd, kilka zabawek, zestaw zwykłych pampersów i wilgotnych chusteczek, bebiko na cały pobyt (bo Asia krowiego nie pije), łóżeczko i materacyk dla Asi, po parze japonek (bo w innych butach latem w Turcji raczej się nie chodzi), aparaty fotograficzne, koce na drogę (sprawdzony sposób, by Asia przespała podróż), butelki, lekarstwa, pieniądze, paszporty i bilety i trochę drobnych rzeczy, których nie sposób tu wymienić. Przysługiwało nam 80kg... baaaardzoooo dużo.... Wszystko ważyło niecałe 60kg, z czego 15kg łóżeczko, więc mieliśmy spory zapas. Wszystko dzięki ciuchom... te na upalne dni zajmują zdecydowanie mniej miejsca. Cała ta lista potrzebnych rzeczy była oczywiście w mojej głowie, ale po doświadczeniu z zeszłego roku, doskonale wiedziałam, czego będziemy potrzebować, a co jest zbyteczne. I problem w pakowaniu nie polegał tylko na odnalezieniu tych wszystkich rzeczy i ich zapakowaniu, ale głównie w tym, że musiałam to robić po ciemku!!! Trzeci świat, co nie??? Elektrownia pod nosem, a my bez prądu, a burza dopiero się zbliżała... Dosłownie, daleko na horyzoncie zaczęły się pojawiać pierwsze błyskawice.






A ja uwielbiam burze!!! Więc stałam w oknie (dachowym) i robiłam zdjęcia...aż pierwszy grad wielkości orzecha laskowego strzelił w okno... Potem noc była już spokojna, jak to po burzy... Cudnie się ochłodziło więc i dobrze spało. A rano... wyczekiwany wyjazd...

poniedziałek, 10 września 2012

Jabłończańskie klimaty

Jabłonka bardzo się zmieniła... opuściłam ją tuż po maturze i nadal zachwycam się zmianami... 
Zawsze był tam ruch, zwłaszcza w rynku, ale to , co się dzieje teraz... samochód wolę zostawiać w domu... 
A wszystko za sprawą Słowacji, która kilka lat temu zmieniła koronę na euro, no i niestety, a dla nas na szczęście, pozwoliła rozwijać się polskim wsiom przygranicznym. Oczywiście Jabłonka od zawsze czerpała z tego faktu korzyści, ale w ostatnich latach to było wielkie bum!!! Sklepy wyrastały jak grzyby po deszczu i wszędzie były kolejki.
Powstało wiele nowych instytucji, firm, budynków gminnych, których wcześniej nie było - te bardzo cieszą oko, zwłaszcza Orawskie Centrum Kultury i nowy Ośrodek Zdrowia, ale osobiście bardziej moją uwagę zwracają budynki związane z moim dzieciństwem.


Budynek przedszkola i szkoły podstawowe (klasy1-3). Nie wiem czy szkoła tam jest nadal, ale zapach przedszkola pamiętam do dziś. Pamiętam szatnię, stołówkę i serwowane na niej dania, pamiętam swoją salę i swoją wychowawczynię. Pamiętam, że nudziło mi się, bo gdy inne dzieci ledwo co dukały (czytały) ja już dawno znałam cały elementarz na pamięć. Ale do szkoły wcześniej mnie nie posłano (na szczęście), bo już wtedy najważniejsza była Iwona. I pamiętam jak płakałam, gdy się okazało, że ona będzie chodzić do klasy A na poranną zmianę a ja do B. Na szczęście tata zainterweniował i w końcowym rezultacie ani dnia nie spędziłam w klasie B, poza tym nie było innej możliwości. Moi rodzice pracowali, a na miejscu nie mieliśmy rodziny, która mogłaby pomóc w opiece nade mną. (Dzięki Iwonko!!!).


No a po trzech latach nauki edukację rozpoczęłam w zielonej szkole. Miło ją wspominam, choć oczywiście nie wszystkie lekcje (nie znosiłam historii, przez nauczyciela oczywiście, ale cicho sza....). Pamiętam lekcje w-f, na korytarzu lub na boisku przed szkołą. Wkurzałyśmy się na nauczycielkę, że tylko ćwiczymy kozłowanie i podawanie piłki, a nie gramy, ale teraz z perspektywy czasu oraz z doświadczenia lekcji w-f znajomych, wiem, że było to dobre. Aby zagrać, trzeba mieć opanowane te drobnostki.


A koło szkoły był i jest budynek, na którym jest gniazdo bocianie. Zawsze wiosną wypatrywaliśmy czy już powróciły, czy ciepłe dni nastaną w końcu. I przylatywały... a potem czekaliśmy, aż pojawią się w gnieździe małe główki, a potem jak zaczną całą rodziną latać, by w końcu wypatrywać ich odlotu... Każde dziecko znało to gniazdo.
Są tam do dzisiaj...


A w budynku poniżej było kino!!! Tak, pamiętam nawet, że oglądałam w nim film o "Małym Podhalu" oraz niekończącą się opowieść. Potem były tam jakieś prywatne magazyny. A ostatnio budynek został wyremontowany i przeniesiono tam bibliotekę. W końcu godne miejsce dla jabłończańskiej publicznej biblioteki, którą odwiedzałam jako dziecko każdego tygodnia...


A od kiedy zrobiono drogę przez pola, już nie muszę wracać z centrum wioski głośną i ruchliwą ulicą Podhalańską, ale właśnie cudną "polną" drogą... A tam słyszę dźwięki, które zapamiętałam z czasów dzieciństwa, a właściwie to jeden dźwięk: 
 Śpiew skowronków na łące...




niedziela, 9 września 2012

Mały wypad nad zaporę

I w końcu dotarł do nas Olo... Asia, jak zwykle powitała go swym śmiechem oznaczającym niesamowitą radość, a Hania jak to Hania wstydliwością pomieszaną z radością. Natomiast była już pewna na 100%, ze wyjazd na delfinki jest tuż tuż.
Po dwóch dniach jazdy w samochodzie z klimatyzacją (ale bez ozonu ;-) ) potrzebował odpoczynku, a jak wiadomo, najlepiej odpoczywa się na łonie natury. Planowaliśmy wypad w Tatry, ale ze względu na niepewną pogodę w górach, co śledziliśmy z balkonu domu moich rodziców, stwierdziliśmy, ze nie będziemy narażać się na biegi przełajowe w czasie burzy i pojechaliśmy na zaporę czorsztyńską. Krótki ten wypad był, ale zawsze to coś... Spisz nadal robi na mnie wrażenie...






środa, 5 września 2012

Plac zabaw w Jabłonce

Nawiązując do poprzedniego postu, chciałabym pociągnąć temat placu zabaw.
Ten w Jabłonce jest niezwykły... nowy, zadbany, kolorowy, bezpieczny... Raj dla dzieci i ich matek. Nie mogłam się doczekać by pójść tam z dziewczynkami.






Jakże wielkie było moje zaskoczenie i rozczarowanie gdy zobaczyłam jak wygląda wejście... SCHODY???
Nie, wzrok mnie nie mylił. Główne wejście to wysokie schody. Obeszłam plac dookoła z nadzieją znalezienia wejścia dla matek z wózkami... Nie znalazłam niestety... 
Ciekawe co sobie myślą rodzice i dzieci z pobliskiego ośrodka dla niepełnosprawnych??? Cóż, mogą sobie pomarzyć o dostosowanym wejściu.

No więc wróciłam i wzięłam moje starsze 25 kg na ręce, wniosłam i położyłam w bezpiecznym miejscu by szybko powrócić po wózek (nie darowałabym sobie gdyby ktoś ukradł nam maclarena dla niepełnosprawnych dzieci - kolejny wózek z NFZ przysługuje nam dopiero za 1,5 roku, a jakbym sama chciała taki kupić, to musiałabym wydać ponad 2 tyś. zł). Hania poradziła sobie sama.
Plac zabaw okazał się czysty, ciekawy z bezpieczną podłogą, ale niestety nie dla Asi... Tak niewiele potrzeba, przecież zamiast jednej huśtawki dla starszych dzieci, mogłaby być taka, z której skorzystałyby dzieci młodsze i niepełnosprawne.
Nieważne, szok to mnie dopiero czekał... Kilka minut po moim wejściu na plac, pojawił się jego opiekun i zapytał czy przeczytałam regulamin. Nie wiedziałam co miał na myśli, ale wchodząc rzuciłam na niego okiem i oprócz śmiesznych dla mnie niektórych zapisów nie znalazłam zapisu, który zabraniałby nam wejścia. Rzeczywistość okazała się inna... Przy wspomnianej osobie poszłam przeczytać regulamin jeszcze raz... I nadal nie znajdowałam nic niepokojącego. Okazało się, że na plac nie mogę wjechać wózkiem!!! Otóż opiekun uznał, że skoro nie wolno jeździć tam rowerem, to odnosi się to też do wózków!!! Jak dla mnie jazda rowerem (czyt. dziecięcym) to nie to samo, co wniesienie i postawienie go pod płotem i z zapisem się zgadzam, ale żeby traktować wózek dziecięcy jako rower to spora przesada.
Na uwagę tę odpowiedziałam, że po pierwsze nie zapisu, że nie mogę wjechać wózkiem a po drugie, że jest to wózek dla niepełnosprawnych dzieci i że moja córka go potrzebuje mieć tutaj. Oczywiście swoją argumentacją nic nie wskórałam, więc po prostu odpyskowałam, że nic mnie to nie obchodzi, co on mówi, nie ma zapisu, więc będę wjeżdżać (czyt. wnosić) wózkiem na plac.  A jeśli będzie takowy zapis, to napiszę do wójta skargę o jawne dyskryminowanie dzieci niepełnosprawnych i matek z małymi dziećmi, które potrzebują wjechać na plac wózkiem. Bo co ma zrobić matka, która ma starsze i młodsze, śpiące w wózku dziecko? Ma zostawić to śpiące poza placem czy ma pozostawić na placu bez opieki to starsze??? Albo co ma zrobić niepełnosprawny rodzic, który porusza się na wózku???
A na pożegnanie pan patrząc na Hankę powiedział, że jest to plac dla dzieci od 3 roku życia...  No tak, młodsze mogą tylko stać za płotem i czekać na te cholerne trzecie urodziny, co? Hanka na szczęście tylko na młodszą wygląda, sprawnością jest daleko do przodu...
A, i jeszcze godziny otwarcia placu zabaw... jeśli dobrze pamiętam od 13:00 i tylko od wiosny do jesieni. Cholera jasna, o tej godzinie to dzieci zazwyczaj mają poobiednią drzemkę, a poza tym latem, kiedy skwar leje się z nieba, nikt mądry o tej godzinie nie wychodzi z dziećmi na zewnątrz, zwłaszcza w miejsca nieocienione...

I jak to cieszyć się takim pięknym placem zabaw???


Apel do Pana Wójta:
Jako rodzic niepełnosprawnego dziecka zwracam się z prośbą o stworzenie drugiego wejścia na plac zabaw, by miejscem tym mogły się cieszyć wszystkie dzieci. Niewielkim kosztem można stworzyć atrakcje dla dzieci mniej sprawnych. Zapewniam, że żadna matka nie jeździ wózkiem po placu tylko stawia go z boku by nikomu nie przeszkadzał oraz by nie był zagrożeniem dla bezpieczeństwa innych dzieci - zapisu tego nie ma w regulaminie, ale jest wymagany przez opiekuna. Proszę również o zmianę godzin, niech plac będzie dostępny cały dzień, również dla tych małych rannych ptaszków. Niestety nie jestem już mieszkanką Jabłonki, ale jak Pan wie, byłam nią przez wiele lat i na zawsze pozostanie ona w moim sercu. Chcę by ją pokochały również i moje dzieci. Apel ten, to tylko taka wskazówka. Każdego dnia walczę z dużo większymi problemami, ale każde, nawet najmniejsze ułatwienie czy dostosowanie potrzeb do niepełnosprawnego dziecka jest na wagę złota.
Z wyrazami szacunku
Anna Srokosz (Głowacz)

p.s. może Pan Wójt przeczyta...

wtorek, 4 września 2012

Odwiedziny...

Nasz czas spędzony w Jabłonce obfitował w liczne odwiedziny. Odwiedzano przede wszystkim nas... Dla Hani największą niespodzianką były odwiedziny babci i dziadzia z Wyr, którzy zabrali ze sobą Marcinka i Madzię. Hanusia bardzo się za nimi stęskniła. A tego dnia wyszalała się za wszystkie czasy. 
A z dzieciakami najfajniej jest na placu zabaw, zwłaszcza jeśli jest on nowy i nieznany. Więc po wstępnym ogrodowym szaleństwie udaliśmy się w stronę dziecięcego raju.
Niestety dla Asi nie było tam bezpiecznej huśtawki, ale była całkiem zadowolona chodząc to tu to tam, przygrywjąc nam na swojej żabie.













Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...