Ten blog będzie o nadziei, która pozwala żyć, która pomimo ran zadanych przez los podnosi i każe iść przed siebie. Ten blog będzie o rodzinie, której coś cennego zostało zabrane w Boże Narodzenie, ale też coś zostało podarowane. To będzie historia małych cudów.
"Nie płacz w liście nie pisz, że los Ciebie kopnął nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia Kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno Odetchnij, popatrz Spadają z obłoków małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju i zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz" ks. Jan Twardowski
Moi drodzy, bardzo chciałam Wam podziękować za wszystkie głosy... Mój blog zajął 41 miejsce na ponad 700 zgłoszonych blogów - to brzmi jak zwycięstwo, bo nim już jest... Dziękuję za każdego sms-a z osobna, dzięki Wam ktoś pojedzie na turnus rehabilitacyjny. Chciałam powitać nowych czytelników, którzy pojawili się, szczególnie w ostatnim czasie. Bardzo się cieszę, że nowe osoby dowiedziały się o Asi, bo to szczególna dziewczynka, jak i jej młodszo-starsza siostra Hania. Dziękuję za Waszą obecność.
Niech ta piosenka będzie wyrazem mojej wdzięczności - wczoraj się w niej zakochałam, więc na świeżo...
Świat komercji, reklamy, stwarzania pseudo potrzeb, rządzi w Anglii każdym świętem. Ale nie tak delikatnie jak u nas... Ledwo minęły święta, a natychmiast pojawiły się dekoracje walentynkowe. Wszystko na czerwono w serca... Potem pewnie zniknie napis dotyczący walentynek a pojawi się Dzień Mamy (obchodzony zazwyczaj w marcu). Jak tylko ten minie wszystko zamienią na zajączki i kolorowe jajka... I TAK DALEJ...
Tak więc i ja się do tego dopasowałam i stworzyłam coś na potrzeby Anglików. Będzie to wystawione w 4Children Centre w Plymouth... Charytatywnie na rzecz Asi.
Moje dziewczyny czasami miewają bardzo fajne chwile, kiedy się razem chichrają, zaczepiają, duszą tzn. przytulają. Asia wtedy tak ładnie skupia wzrok na Hani oczekując więcej... A jeśli w tym czasie mam pod ręka aparat fotograficzny, to rozkręcają się na całego. Uwielbiają te nasze domowe sesje zdjęciowe.
Mój mały uczeń... w swoim mundurku. Drugi dzień minął równie dobrze, jutro basen więc będzie w siódmym niebie...
Jak ten czas szybko leci, Asia jest już w szkole...
W końcu dzisiaj dostaliśmy "mundurek". Bardzo ta idea mi się podoba - praktyczne i wygodne. Wszyscy tak samo. Człowiek przynajmniej nie zastanawia się w co ubierze dziecko do szkoły. Szkoda, że w Polsce nie do końca się to przyjęło.
Pierwszy dzień w tej pięknej szkole minął po prostu rewelacyjnie. Obawiałam się, że Asia będzie marudzić. Na dodatek Olek przez pomyłkę wziął komórkę, więc w razie draki o niczym byśmy nie wiedzieli. Ale była cudowna. Gdy mnie zobaczyła, nie posiadała się z radości... i była tak spokojna jak nigdy. I trochę śpiąca po tych wszystkich przeżyciach. Śmiali się z niej, bo były zajęcia na trampolinie i moje dziecko nie chciało zejść, chciało jeszcze i jeszcze i była taka szczęśliwa tam... skąd ja to znam - dobry dzień na zaczynanie szkoły. Potem zajęcia w sali do stymulacji wzroku, mój Boże, jaki oni tam mają sprzęt!!! W takiej sali Asia mogłaby siedzieć cały dzień. Z wrażenia i z dużej ilości zjedzonego lunchu dwa razy wypełniła pampersa na śmierdząco...
Asi klasa nazywa się BEECH. Jest w niej jakichś ośmioro dzieci, w tym Polak - Bartuś, oraz pani Agnieszka - jedna z asystentek nauczycielki. Lekcje zaczynają o 9 rano a kończą o 15:30. Dzieci są przywożone i odwożone busikami oraz specjalnymi taksówkami. Myślę, że za jakiś miesiąc i my skorzystamy z tej formy dojazdu do szkoły. Dodam, że widok jest niesamowity gdy ponad 15 busików otwiera się, spuszczane są windy, a z środka wydostają się (na różne sposoby) uśmiechnięte i szczęśliwe dzieciaki!!!
O samej szkole jeszcze napiszę specjalnego posta, muszę ją tylko lepiej poznać, porobić zdjęcia, popytać o szczegóły. A na razie polecam poniższe linki:
Każda matka wie, ileż to jest do zrobienia gdy się ma dziecko... Trochę to nasze życie przypomina slalom gigant. Nie dość, że pomiędzy zabawkami, porozkładanymi domkami z krzeseł i kocyków, to i rozrzucony w czasie. Bo gdy tylko nasz mały szkrab zajmie się czymś na chwilę, i nie domaga się naszej obecności, nastawiamy KOLEJNE pranie, obieramy ziemniaki, by wstawić je za jakieś trzy godziny (w podobnej przerwie), myjemy gary, wycieramy stół. Na mycie okien, wycieranie kurzu czy składanie prania to już albo nie mamy siły, albo ochoty, albo czasu. I wtedy z pomocą przychodzi nasz domowy niewolnik!!! Czyli nikt inny, jak nasze drugie dziecko (w końcu po coś się je robi), zazwyczaj starsze, choć w naszym przypadku jest to nasz młodszy zbój. Naszego niewolnika (wszystko robimy po to by sobie wygospodarować dodatkowy czas) zaprzęgamy do pracy... I tak, zaczynamy od wycierania kurzu - w końcu lepiej jak jest starty choć troszkę niż wcale. Potem pozwalamy (tak pozwalamy, bo tu nie można mówić o przymusie; domowi niewolnicy rwą się do pracy) czyścić dolne partie okien, głównie tarasowych i balkonowych. Jak się dobrze spiszą, to sobie mogą zagrzać zmachana od pracy ręce przy myciu garów, by potem znów je ubrudzić przy robieniu ciasta, czy gotowaniu innych potraw. A na koniec zostawiamy odkurzanie.... A co my matki robimy w tym czasie???
ODPOCZYWAMY oczywiście.........
Dzisiaj wykorzystałam mojego niewolnika do bardzo czasochłonnego zajęcia...
Taki niewolnik to prawdziwy skarb. I na dodatek co chwilę woła:
Pierwsza jazda samochodem po lewej stronie zaliczona!!! Niedziela to dobry dzień na takie przedsięwzięcia. Przyciśnięta decyzją o wysłaniu Asi do szkoły, musiałam się w końcu zdecydować i siąść za kółkiem naszego europejskiego auta. To zawsze jakieś utrudnienie, ale przynajmniej jak na razie uniknę obijania sobie prawej ręki w poszukiwaniu gałki do zmiany biegów. Automat byłby świetnym rozwiązaniem...
Jak się jeździ? Dobrze, pewnie bezpieczniej niż w Polsce, ale i tak początki zawsze wymagają ode mnie większego skupienia. Przynajmniej mąż skorzystał - odpadł mu półgodzinny spacer do biblioteki.
Kto mnie zna, jako kierowcę, ten wie, że najbardziej lubię słuchać muzyki prowadząc samochód (dlatego tak miło wspominam dowożenie Asi do przedszkola w Katowicach). Trochę mnie denerwują te ichniejsze ograniczenia jeśli chodzi o szybkość, ale trudno. Przepisy są po to by ich przestrzegać!!! (Odbiję sobie kiedyś na niemieckiej cudownej A4).
Wracając do muzyki... jest kilka kawałków, które szczególnie kojarzą mi się z byciem kierowcą, zwłaszcza w zeszłym roku. Oto one:
i obowiązkowo:
i ostatnio:
Pewnie nazbierałoby się tego jeszcze więcej... pozostańmy przy tych kilku.
Ktoś chce się przejechać???
p.s. takie moje marzenie... przejechać Stany Zjednoczone od wybrzeża wschodniego do zachodniego... bez dzieci i bez marudzenia, za to z piękną, głośno słuchaną muzyką... Ktoś się dołącza???
Z początku ma się wrażenie doświadczanego absurdu, później się człowiek do tego przyzwyczaja... Dotyczy to nie tylko nas Polaków, ale właściwie całej Europy, w tym również Włochów, Hiszpanów czy Greków, których różnorodny temperament znany jest chyba wszystkim...
W Anglii czeka się na wszystko... znaliśmy to z naszego wcześniejszego pobytu w Exeter, ale teraz to już przesadzili...
Zacznijmy od prozaicznej sprawy jak sam wyraz "czekanie" czyli: abide, await, expect, hold, listen, wait. Pewnie znajdzie się jeszcze kilka innych określeń opisujących te czynność, ale nie przesadzajmy... taaaaaa, czeka się w wielu sytuacjach, z różnych powodów, w różnych pozycjach...
Przystanek autobusowy. Może to kogoś zaskoczy, ale przystanki stoją tyłem do przodu... ma to głęboki sens, wierzcie mi, w kraju, w którym często pada deszcz jest to rewelacyjne rozwiązanie - bo przynajmniej nikt nie zostanie ochlapany. Dodam, że zazwyczaj przystanki są przeźroczyste... Z przystankami związane jest wsiadanie do autobusu (wsiada i wysiada się zawsze drzwiami z przodu, tak nota bene chyba w ich autobusach nie ma więcej drzwi). Angielskość nakazuje, aby najpierw wyszli z autobusu, ci którzy chcą, czyli prawie jak u nas, a potem... i tu jest inaczej, najpierw wsiadają ci, którzy jako pierwsi przyszli na przystanek, a nie ci, którzy stali bliżej drzwi zatrzymującego się autobusu. Stąd można zaobserwować kolejki na przystankach autobusowych. Jeśli ktoś łamie tę zasadę, zostanie zrugany iście po angielsku... czyli bardzo kulturalnie. Jeśli autobus jest pełny i ktoś się nie zmieści, to nic nie szkodzi, przecież poczeka na następny... (u nas to już nieco trudniej).
Sklepowe kolejki. Można je zazwyczaj zauważyć w nieco większych sklepach, ale nie supermarketach (tam są takie jak u nas), czyli np. apteka Boots The Chemist, Primark, TK-Max... Kolejki wygladaja jak te na lotnisku, czyli w kształcie, powiedzmy że w kształcie, ślimaka... różnica w stosunku do lotniska jest taka, że wzdłuż kolejki poukładane są tzw, towary, które kupujemy pod wpływem chwili. Jest tego sporo i bardzo kuszą. Jak się czeka z dzieckiem, to na mur beton człowiek wzbogaci się o kolejną rzecz. Tam też wszyscy czekają spokojnie na swoje "Next please!" wywołane przez kasjerkę/kasjera.
Czekanie na realizację recepty. Tu pewnie będziecie zszokowani - u nas to jak w raju, nawet jeśli lekarz wbije tę cholerną pieczątkę "Refundacja do decyzji NFZu", to i tak mamy lepiej, bo jeśli w nie w ciągu kilku minut, to na pewno za kilka godzin, lek będzie w naszych rękach. W Anglii na to nie liczcie, chyba że jest to tzw. emergency, ale to już należy do decyzji farmaceuty. Tutaj receptę się po prostu zostawia, albo przesyła ja lekarz. Następnie jest ona sprawdzana prawnie i farmakologicznie i następnie jest przygotowywane lekarstwo, które jest podwójnie sprawdzane (tzw. double checked) - się wie (ma się męża farmaceutę). Dopiero wtedy można się stawić do odbioru leków, czyli na następny dzień, albo za dwa dni, albo za tydzień, bo lek musi zostać sprowadzony... no chyba że są danego dnia luzy (ha ha, raczej nie często) to za kilka godzin. Wszyscy to szanują i są wdzięczni, że dba się o ich zdrowie.
Czekanie na miejsce w przedszkolu. To jest to z czym się obecnie zmagamy. I temat angielskich przedszkoli zasługuje na odrębny post. Sytuacja jest podobna jak w Polsce, ale ze względu na ich system, w praktyce wygląda zupełnie inaczej.
Czekanie na wizytę u lekarza. Na pediatrę czekam od października. Wizyta pod koniec stycznia... A jeśli jesteś chory, to GP, czyli lekarz pierwszego kontaktu przyjmie cię za jakieś dwa dni, no może się uda, że na następny, ale na to bym nie liczyła. Moje dzieci, odpukać..., jeszcze tutaj nie chorowały, więc nie wiem, jakby to z nimi wyglądało, ale już się wypytałam zaprzyjaźnionej Angielki, co ona robi w takich przypadkach... nie czeka na GP, jedzie do specjalnej placówki... Ale to, co jest fajne, zawsze dostaje się list z zaproszeniem na wizytę, czy to do lekarza, czy na jakieś badania w szpitalu.
Czekanie na decyzję czyli biurokracja. Anglicy lubuję się w pisaniu listów (dlatego listonosze maja tu ręce pełne roboty). Pod koniec września oglądaliśmy szkołę dla Asi i od razu się na nią zdecydowaliśmy. Wysłaliśmy do właściwych osób naszą decyzję. Potem w trakcie odpowiadaliśmy na inne listy, robiliśmy to, o co nas grzecznie prosili. Wszystko po to, by w połowie grudnia się dowiedzieć, że nie ma tam miejsca. No szlag by ich... miejsca nie było dwa dni... się znalazło!
Inna sprawa to czekanie na benefity (na dzieci). Oj tutaj to tych listów jest więcej. Na wszystkie odpowiadam natychmiast (pewnie ku ich wielkiemu zaskoczeniu cała potrzebna dokumentacja wysłana była od razu i za bardzo nie maja o co prosić, ale i tak piszą). No to czekamy, nawet Brytyjczycy się dziwią, że jeszcze...?
Czekanie na wynajem mieszkania. To pachnie, powiedziałabym, że nawet śmierdzi, absurdem. Po podpisaniu umowy w agencji i wpłaceniu czynszu i depozytu nie dostaliśmy od razu kluczy. Musieliśmy odczekać 7 dni. Nie wiem po co. Rozumiem, gdyby zamierzali wyczyścić mieszkanie, wyprać wykładziny, ale nic z tego nie zrobili. Więc po co? Cholera jedna wie...
Tych czekań pewnie by się jeszcze trochę znalazło... może w trakcie jeszcze dopiszę.
Bardzo dziękuję za wszystkie sms-y które do tej pory zostały wysłane na mojego bloga w konkursie "Blog Roku 2011". Aktualnie jest on na 83 miejscu spośród 725 nadesłanych w tej kategorii. Jeszcze trochę brakuje do bycia w pierwszej dziesiątce, ale tylko troszeczkę ;-) Damy radę, co nie?
W każdym bądź razie bardzo dziękuję i proszę o więcej (niestety z Anglii nie mogę zagłosować)...
SMS o treści A00246 na numer 7122 (a zero zero dwa cztery sześć)
A dzień (trzynastego w piątek!!!) niech Wam umila piosenka, która ostatnio zawładnęła facebookiem.
Zwracamy się do Was z ogromną prośbą o przekazanie 1% z Waszego podatku na rzecz naszej córki Asi. Asia ma 5 lat, urodziła się zdrowa i prawidłowo się rozwijała. Mając 10 miesięcy zachorowała na zapalenie mózgu o niewyjaśnionej przyczynie. W wyniku choroby straciła wzrok, słuch, zdolności poruszania się i porozumiewania. Ma padaczkę lekooporną i lewostronny niedowład. Intensywna rehabilitacja oraz siła i charakter Asi pomogły jej na nowo widzieć i słyszeć. Trzy lata fizjoterapii oraz może wylanych łez sprawiły, że we wrześniu 2010 roku Asia znowu zaczęła chodzić. Jest bardzo pogodną i wesołą dziewczynką. Niestety do tej pory nie mówi i nie komunikuje swoich potrzeb. Nie rozumie też tego, co się do niej mówi. Psycholodzy i terapeuci robią, co tylko mogą, by pomóc Asi, ale kontakt i praca z nią są bardzo trudne.
Dzięki Państwa pomocy, dzięki 1% i darowiznom z zeszłego roku, latem wyjechaliśmy na delfinoterapię. Tuż po jej zakończeniu zaobserwowaliśmy małe pozytywne zmiany u Asi. Jest bardziej spokojna, skupiona i mamy wrażenie, że rozumie nas nieco więcej. W związku z tym zdecydowaliśmy się na kolejny wyjazd latem 2012 roku, jednakże koszt delfinoterapii znacznie przewyższa nasze finansowe możliwości. Koszt dziesięciu 30-minutowych sesji z delfinem plus koszty przelotu, zakwaterowania i wyżywienia to 6 tyś. euro. Dlatego również i w tym roku zwracamy się do Państwa o przekazanie 1% z rocznego rozliczenia podatkowego.
W rozliczeniu podatkowym należy wpisać nr KRS 0000018926 z dopiskiem "Dla Joanny Srokosz".
Jeśli oprócz 1% chcielibyście Państwo wpłacić na ten cel darowiznę, to wpłat można dokonywać na adres fundacji, pod opieką której jest Asia:
Regionalna Fundacja Pomocy Niewidomym, ul. Dąbrowskiego 55a, 41-500 Chorzów. Nr tel. 032 241-11-13 begin_of_the_skype_highlighting032 241-11-13end_of_the_skype_highlighting
Nr konta bankowego: ING Bank Śląski Katowice O/Chorzów nr 28105012431000002260246216
koniecznie z dopiskiem "dla Joanny Srokosz".
Z wyrazami szacunku
rodzice Asi: Anna Srokosz (Głowacz) i Aleksander Srokosz